Wojna klapkowa trwa w klubie od zarania dziejów i ma różne oblicza. Jedno - to oblicze krucjat prowadzonych na okoliczność tego, że klapki nosić trzeba. Drugie - to wojna wydawana corocznie stertom bezpańskich klapek walających się po dojo.
Zapytałby ktoś - ale czemu się czepiacie tych klapek? Szczęście Wam przynoszą? W totka można dzięki nim wygrać? :) Ano nie...ale etykieta dojo (czyli taki zbiór zasad zachowania dla aikidowców) mówi, że klapki się nosi. Ale po co? - zapyta upierdliwy niedowiarek. Odpowiedź jest prosta: nosi się po to, żeby nie wnosić brudu z okolicznych podłóg - prosto na matę. I możnaby pomyśleć, że odpowiedź jest tak prosta, że powinna się pojawić sama w każdym umysle - ale nieeeee...
W Japonii chodzi się po domu na bosaka, buty zdejmuje przed wejściem i dalej w skarpeteczkach. Jedyne miejsce, gdzie wchodzi się w klapkach (i są to klapki wyłącznie do tego celu) - to toaleta. I znów pojawiają się aspekty higieniczne - bo co jak co, ale roznoszenie po domu tego, co się w toalecie na podłodze znajduje - wcale się Japończykom nie uśmiecha. Ale my, gaijini - mamy dość przewrotne podejście do higieny. Od małego upominamy - umyj ręce po wyjściu z toalety, ale nic w tym złego nie widzimy, że wchodzi do niej delikwent na bosaka i to co na podłodze wynosi poza. Potem idzie na matę - zanosi to ze sobą i rozciera radośnie po powierzchni. Na macie - wiadomo, trening - kładzie się ręce, twarz... a tam toaletowe potwory skaczą do gardła. Nie od dziś wiadomo przecież, że na podłodze w toalecie znajdują się przeróżne kropelki, gołym okiem niewidoczne, a w kropelkach...cuda, panie, cuda...
Kiedyś przyłapałam w toalecie na bosaka młodego postawnego gentelmana gościnnie przebywającego w naszym dojo. Przyłapałam szczerze mówiąc wielu na tym procederze :) - ale ten akurat mi utkwił w pamięci jako swoiste kuriozum:)
- Dlaczego wchodzisz do toalety na bosaka? - pytam grzecznie.
- Bo zdjąłem buty - odpowiada.
- Ale tu stoją klapki - można skorzystać, mówię (bo faktem jest, wzorem japońskich domów - stoją w klubie klapki toaletowe - jest też napisane, do czego służą)
- Ale po co je będę zakładał, przecież ja tylko na chwilę.
No i mnie rozjuszył, bo stwierdzenie "ja tylko na chwilę" działa na mnie jak czerwona płachta na byka. Zrobiłam mu więc w krótkich żołnierskich słowach wykład o tym, że chodzi po obsikanej podłodze i potem wnosi te zarazki na matę, na co usłyszałam rozbrajające: " Ale ja nie sikam na podłogę"... i tu mi ręce opadły. A gentelman miał więcej niż 5 lat i spodziewam się, że już gdzieś słyszał o tym co i jak dzieje się w toalecie.
W ogóle - to "ja tylko na chwileczkę" to chyba nasza gaijińska plaga.
Jest napisane w dojo - "proszę zdjąć buty przed wejściem dalej". I co widzę? Przemyka na palcach do szatni rodzic w butach udając baletniczkę albo skradając się jak Tajemniczy Don Pedro Szpieg z Krainy Deszczowców, bo on "tylko na chwileczkę"...i wogóle to na paluszkach, żeby nic nie pobrudzić. A co to, niby paluszki od zabłoconych butów nie brudzą? Dzieciak przebrał się, a przy wyjściu przypomniał sobie, że w szatni został szalik? Co robi? - łup, w buciorach przez dojo do szatni - bo "on tylko po szaliczek", a rodzic stoi i widząc moje wymowne spojrzenie jeszcze mi tłumaczy "a bo my się spieszymy i już Kazio nie zdejmował butów, przecież tylko na chwileczkę". Jakie, kurcze, "na chwileczkę" ?
Przecież nie po to ustala się zasadę "wchodzenia bez butów" żeby było co łamać. Chwileczka czy godzina, bez różnicy - w butach się wlazło. Jeśli dbamy o czystość - to dbajmy o nią wszędzie i świadomie. Nie po to nosimy klapki, żeby lansować się kto ma ładniejsze albo mieć powód do nękania tych co nie noszą - tylko po to, żeby mata, którą nota bene sami sprzątamy - była czysta. Jaki jest sens umyć matę, a potem na nią wleźć brudnymi nogami? Ale nasze gaijińskie poczucie czystości chyba nie rządzi się taką prostą logiką.
Nasze gaijińskie poczucie czystości każe nam sprzątać w domu, ale zostawiać śmietnik w miejscach publicznych czy też w miejscach, które się lubi i przychodzi do nich z przyjemnością. Wypadł z kieszeni papierek? A niech leży, może ktoś podniesie. Wypite picie z butelki - a niech stoi - kosz metr dalej, ale kto by wrzucał? Jakby to, że przychodzi się do miejsca czystego i przyjaznego upoważniało do nasyfienia i nie posprzątania po sobie - bo ktoś inny to zrobi. Chyba powinno być odwrotnie? Jak się coś lubi - to się o to dba, a nie brudzi i psuje - tak mówi logika. Ale nie gaijińska. Zresztą, podejście do tego co moje i nie moje - to temat na osobny post:) który gdzieś mi się tam w głowie kołacze...
Japonii z Polski nie zrobimy (na całe szczęście), ale tak sobie myślę, że niektóre wzorce to warto by jednak przyswoić...od noszenia klapków poczynając ...
A w wersji dla opornych - brak klapek = dodatkowe sprzątanie w dojo poza konkursem:) Nic tak nie uczy szacunku do czystej podłogi jak to, że się ją wysprząta własnymi rękami.
AikiBajki...
...i nie tylko, opowiada Yoshi...
piątek, 22 marca 2013
piątek, 15 marca 2013
Tajemnica kimona - czyli dlaczego dzieci powinny same wiązać pasy
Przychodzi na trening mały człowiek. Czasem jest zupełnie mały, ma 4 lata i nie ogarnia dobrze gdzie ma ręce, nogi i głowę:). Ale dzielnie podejmuje wyzwanie, ćwiczy, uczy się, walczy ze słabościami. Najpierw przychodzi w koszulce i dresowych spodniach, rodzice w szatni przebierają, ubierają, składają ubrania... Patrzę i myślę sobie, w porządku - to mały człowiek, nowe miejsce, trzeba pomagać, asymilować. Nie wyganiam z szatni:) chociaż często na jednego malucha przypadają 2 dorosłe osoby i robią zamieszanie jakby ich było 10. Ale luz... Mały człowiek dojrzewa do treningowego stroju - już wiadomo, że będzie dzielnie ćwiczył - czas sprawić, żeby wyglądał jak mały aikidoka. Wyprawa do sklepu i pojawia się kimono (czyli keikogi) co nagle oznacza aż 3 części ubrania, które trzeba ze sobą skoordynować:)
Część pierwsza - spodnie - bez suwaka, guzików, czasem nawet bez gumki tylko zawiązywane na te dziwne troki, co wiją się niczym makaron dookoła nóg. Pół biedy, kiedy w spodniach jest gumka, wtedy troki służą tylko jako zabezpieczenie, ale wiją się i tak.
Część druga - bluza - też wrednie, bo bez suwaka, rzepow i napów, nie wciągana przez głowę ale znowu z tym paskudnymi małymi troczkami po bokach, ktore pomagają utrzymac poły bluzy mniej więcej na miejscu.
I na koniec - cześć trzecia - ukoronowanie stroju - czyli pas, który wszystko ma związać do kupy.
Wszystko DO ZAWIĄZYWANIA.... i tu zaczyna się dramat małego aikidoki.
O ile bluzę i spodnie daje się jakoś ogarnąć, o tyle pas stanowi zagadkę porównywalną z bozonem Higgsa. Patrzę więc sobie spokojnie, jak wychodzą z szatni małe aikidoki :) z pasami pozawiązywanymi na kokardki, zasupłanymi jak gordyjski prosty, powtykanymi za spodnie - no co tam komu wyobraźnia podpowie:) Czasem ktoś wpadnie na pomysł, żeby przyjść do mnie i zadać proste pytanie "czy może mi Sempai pokazać, jak wiąże się pas?" - ale to wyższa szkoła jazdy. Zwykle rodzic z marsową miną walczy intelektualnie i manualnie, bo przecież dorosły jest i coś takiego jak zwykły pas do kimona łatwo go nie pokona:). Patrzę więc sobie, a potem po kolei poprawiam te wszystkie zasupłania i z cierpliwością tłumaczę dzieciakowi jak się tym pasem obwiązać, jak zrobić supeł i wygrać tę nierówną walkę.
Aleeeee... pas ma to do siebie, tak samo jak i troki w spodniach - że w czasie treningu się często rozwiązuje. Nagle więc pojawia się przede mną mała istota, która trzymając w wyciągniętej ręce pas patrzy na mnie wymownie i czeka...
- Co się stało? - pytam (chociaż oczywiście wiem o co chodzi:))
- Pas - słyszę w odpowiedzi. Czasem słychać tylko wymowne mruknięcie...
- Ale co - pas? dociekam.
- Rozwiązał się - pada odpowiedź.
- No, to widzę - odpowiadam ze spokojem. Ale co w związku z tym?
I tu zapada wymowne milczenie.... bo okazuje się, że jestem traktowana dokładnie tak samo jak mama/tata/opiekunka/dziadek/babcia czy inny dorosły, który jest do obsługi dziecka i przyzwyczaił go, że nie trzeba powiedzieć " poproszę o..." tylko czyta mu w myślach i wykonuje usługi zanim ten cokolwiek sam wyartykułuje.
Cisza trwa, ale ponieważ jestem trochę starsza i teoretycznie przez to mądrzejsza :) - decyduję się na podsunięcie rozwiązania:
- Trzeba poprosić o zawiązanie pasa - mówię.
W odpowiedzi widzę oczy w 5 złotych i skonsternowaną minę... no bo jak tu wypowiedzieć takie proste zdanie, kiedy nie wiadomo jak ono brzmi.
- Mówi się "Sempai, poproszę o zawiązanie pasa" - podsuwam.
Na twarzy dalej konsternacja, ale mniejsza...za to oczy coraz bardziej przypominają kota ze Shreka, pas ciągle w wyciągniętej ręce i nieustająca nadzieja, że może jednak ta tortura się skończy? Ale ja jestem twarda ninja...czekam...
W końcu - kapitulacja. Słyszę niepewne " Seempai poproszę...." i dalej jakoś idzie.
- Ależ proszę uprzejmie - odpowiadam - i wiążę pas dodatkowo zmuszając do przyglądania się, jak to robię i aktywnego uczestniczeniu w tym działaniu.
Nie ma w tym wszystkim jeszcze nic niepokojącego, dopóki mały człowiek ma lat 2 alb 3 - w końcu przecież zaczyna dopiero pierwsze szersze kontakty społeczne i wszystkiego się uczy. A nauka - wymaga czasu i potrzebuje też odpowiedniego gruntu, czyli rozwoju umysłu i całego organizmu. Gorzej - kiedy takie zachowania prezentuje 6 - 8 latek jako naturalny sposób postępowania.
Wracamy do wiązania pasa i spodni. Wchodzi młody człowiek na trening, wygląda po japońsku czyli "jako tako". Trening się zaczyna, pierwsza zabawa i nagle makarony przy spodniach wiszą dokoła kolan, pas poborsuczony, bluza fruwa na boki.
Wskazuję i mowię "popraw kimono". I znowu te kocie oczy...
- Nie umiesz? - pytam.
- Nie, mama mi wiązała. A mama nie umie dobrze zawiązać pasa - pada odpowiedź.
- No a kto trenuje aikido, Ty czy mama? - pytam podchwytliwie
- Ja - pada odpowiedź.
- No to dlaczego oczekujesz od mamy, że będzie umiała zawiązać dobrze pas i kimono, skoro to Ty trenujesz a nie ona? Jak mama zacznie trenować, to się nauczy - a póki co to Twoje zadanie.
No i zaczyna się droga przez mękę boooo... trzeba zawiązać kokardki. A wiązanie kokardki to nie jest umiejętność, która jest powszechna wśród dzieci powyżej 6 roku życia.
Zapytałam kiedyś na treningu grupę 6-8 latków: "Ręka w górę, kto potrafi zawiązać kokardkę" - z mniej więcej 16 osobowej grupy zgłosiło się czworo dzieci. Hmmmm...hmmmmm...
Może ja jestem jakaś inna, albo zaczyna mnie łapać syndrom "a za moich czasów", ale wierzcie mi, za moich czasów wiązanie kokardki to była duma przedszkolaka. Kto nie umiał - ten miał pod górkę i patrzyło się na niego z politowaniem. Wiązanie kokardki, zapinanie guzików, przeciąganie paska przez szlufki, zapinanie suwaka - to było coś. Zwykła prosta samoobsługa, którą każdy przedszkolak musiał mieć opanowaną, bo nikt mu butów na zawołanie nie wiązał, a na rzepy nie było. Ale za to można było zadać szpanu popisując się dwoma rożnymi sposobami wiązania. Kto zna, ręka do góry?:)
Jeśli do kogoś nie trafia argument, że są to proste czynności samoobsługowe, które dziecko powinno umieć niezależnie od tego, że ma spodnie na gumkę, buty na rzepy a sweter wciągany przez głowę - to może trafi taki, że dzięki tym prostym czynnościom rozwijamy i trenujemy tzw. małą motorykę, rozwijamy umiejętności manualne dziecka, trenujemy chwyt szczypcowy (potrzebny przy pisaniu) stosujemy profilaktykę późniejszych trudności w nauce, zwiększamy jego szanse i możliwości rozwojowe. Jeśli przyprowadza się dziecko na zajęcia ruchowe po to, żeby się harmonijnie rozwijało fizycznie (czyli ćwiczyło dużą motorykę), to warto przy tej okazji zadbać o to, żeby ta harmonia była jeszcze pełniejsza - czyli dołożyć do niej drugi aspekt (małą motorykę) a nawet i trzeci - bo zwykłą samodzielność i samoobsługę budującą poczucie sprawstwa.
Kimono to doskonały pretekst i pole do działania - ma troki, gumkę, pas - wszystko co potrzebne do ćwiczenia rąk i umysłu:) Można je założyć, zdjąć, poskładać po treningu zamiast wrzucić do torby jak ścierkę. Tylko - pozwólmy dzieciom ćwiczyć... a nie trenujmy za nie:)
Czas, czas jest naszym wrogiem, wszyscy się spieszymy, byle szybko, byle zdążyć, z zajęć na zajęcia...nic tak nie drażni jak zestawienie upływających cennych sekund z 4 latkiem, który trzecią minutę walczy ze skarpetką...a przed nim jeszcze jedna, i spodnie..i cała reszta. Odruch " 100% ubierania i obsługiwania" wykształcony od narodzin dziecka powinien zaniknąć maksymalnie w 3 roku życia i przejść w życzliwą asystę i wsparcie w nauce w trudniejszych zadań (guziki, kokardki, suwaki, skarpetki, skomplikowane kombinezony itd..)
Bo droga na skróty (ja to zrobię, będzie szybciej) jest bez przejazdu - ta nawigacja prowadzi na manowce i to wcale nie cudne.
Czas...dajmy dzieciom czas i szansę, żeby robiły coś same, piły same, jadły same, ubierały się same... To pozorna oszczędność, kiedy dziecko pije z butelki (bo koniecznie pić!), a w tym czasie mama je ubiera. Wygrane bitwy ze skarpetkami znacząco zwiększają szanse na sukcesy w walce ze szlaczkami, literkami, łączeniem kropek i wszystkim tym, co spotka dziecko już w zerówce.
I dla porządku - wiem, że dzieci są rożne i maja różne trudności, i rozwijają się w rożnym czasie, ale wszystkie tak samo potrzebują czuć się sprawcami i czerpią przyjemność z tego, że coś im się uda. A chociażby samodzielne włożenie czapki na głowę tak, że oczy zostaną na wierzchu...
Wszystko ma swoje miejsce i czas...
Część pierwsza - spodnie - bez suwaka, guzików, czasem nawet bez gumki tylko zawiązywane na te dziwne troki, co wiją się niczym makaron dookoła nóg. Pół biedy, kiedy w spodniach jest gumka, wtedy troki służą tylko jako zabezpieczenie, ale wiją się i tak.
Część druga - bluza - też wrednie, bo bez suwaka, rzepow i napów, nie wciągana przez głowę ale znowu z tym paskudnymi małymi troczkami po bokach, ktore pomagają utrzymac poły bluzy mniej więcej na miejscu.
I na koniec - cześć trzecia - ukoronowanie stroju - czyli pas, który wszystko ma związać do kupy.
Wszystko DO ZAWIĄZYWANIA.... i tu zaczyna się dramat małego aikidoki.
O ile bluzę i spodnie daje się jakoś ogarnąć, o tyle pas stanowi zagadkę porównywalną z bozonem Higgsa. Patrzę więc sobie spokojnie, jak wychodzą z szatni małe aikidoki :) z pasami pozawiązywanymi na kokardki, zasupłanymi jak gordyjski prosty, powtykanymi za spodnie - no co tam komu wyobraźnia podpowie:) Czasem ktoś wpadnie na pomysł, żeby przyjść do mnie i zadać proste pytanie "czy może mi Sempai pokazać, jak wiąże się pas?" - ale to wyższa szkoła jazdy. Zwykle rodzic z marsową miną walczy intelektualnie i manualnie, bo przecież dorosły jest i coś takiego jak zwykły pas do kimona łatwo go nie pokona:). Patrzę więc sobie, a potem po kolei poprawiam te wszystkie zasupłania i z cierpliwością tłumaczę dzieciakowi jak się tym pasem obwiązać, jak zrobić supeł i wygrać tę nierówną walkę.
Aleeeee... pas ma to do siebie, tak samo jak i troki w spodniach - że w czasie treningu się często rozwiązuje. Nagle więc pojawia się przede mną mała istota, która trzymając w wyciągniętej ręce pas patrzy na mnie wymownie i czeka...
- Co się stało? - pytam (chociaż oczywiście wiem o co chodzi:))
- Pas - słyszę w odpowiedzi. Czasem słychać tylko wymowne mruknięcie...
- Ale co - pas? dociekam.
- Rozwiązał się - pada odpowiedź.
- No, to widzę - odpowiadam ze spokojem. Ale co w związku z tym?
I tu zapada wymowne milczenie.... bo okazuje się, że jestem traktowana dokładnie tak samo jak mama/tata/opiekunka/dziadek/babcia czy inny dorosły, który jest do obsługi dziecka i przyzwyczaił go, że nie trzeba powiedzieć " poproszę o..." tylko czyta mu w myślach i wykonuje usługi zanim ten cokolwiek sam wyartykułuje.
Cisza trwa, ale ponieważ jestem trochę starsza i teoretycznie przez to mądrzejsza :) - decyduję się na podsunięcie rozwiązania:
- Trzeba poprosić o zawiązanie pasa - mówię.
W odpowiedzi widzę oczy w 5 złotych i skonsternowaną minę... no bo jak tu wypowiedzieć takie proste zdanie, kiedy nie wiadomo jak ono brzmi.
- Mówi się "Sempai, poproszę o zawiązanie pasa" - podsuwam.
Na twarzy dalej konsternacja, ale mniejsza...za to oczy coraz bardziej przypominają kota ze Shreka, pas ciągle w wyciągniętej ręce i nieustająca nadzieja, że może jednak ta tortura się skończy? Ale ja jestem twarda ninja...czekam...
W końcu - kapitulacja. Słyszę niepewne " Seempai poproszę...." i dalej jakoś idzie.
- Ależ proszę uprzejmie - odpowiadam - i wiążę pas dodatkowo zmuszając do przyglądania się, jak to robię i aktywnego uczestniczeniu w tym działaniu.
Nie ma w tym wszystkim jeszcze nic niepokojącego, dopóki mały człowiek ma lat 2 alb 3 - w końcu przecież zaczyna dopiero pierwsze szersze kontakty społeczne i wszystkiego się uczy. A nauka - wymaga czasu i potrzebuje też odpowiedniego gruntu, czyli rozwoju umysłu i całego organizmu. Gorzej - kiedy takie zachowania prezentuje 6 - 8 latek jako naturalny sposób postępowania.
Wracamy do wiązania pasa i spodni. Wchodzi młody człowiek na trening, wygląda po japońsku czyli "jako tako". Trening się zaczyna, pierwsza zabawa i nagle makarony przy spodniach wiszą dokoła kolan, pas poborsuczony, bluza fruwa na boki.
Wskazuję i mowię "popraw kimono". I znowu te kocie oczy...
- Nie umiesz? - pytam.
- Nie, mama mi wiązała. A mama nie umie dobrze zawiązać pasa - pada odpowiedź.
- No a kto trenuje aikido, Ty czy mama? - pytam podchwytliwie
- Ja - pada odpowiedź.
- No to dlaczego oczekujesz od mamy, że będzie umiała zawiązać dobrze pas i kimono, skoro to Ty trenujesz a nie ona? Jak mama zacznie trenować, to się nauczy - a póki co to Twoje zadanie.
No i zaczyna się droga przez mękę boooo... trzeba zawiązać kokardki. A wiązanie kokardki to nie jest umiejętność, która jest powszechna wśród dzieci powyżej 6 roku życia.
Zapytałam kiedyś na treningu grupę 6-8 latków: "Ręka w górę, kto potrafi zawiązać kokardkę" - z mniej więcej 16 osobowej grupy zgłosiło się czworo dzieci. Hmmmm...hmmmmm...
Może ja jestem jakaś inna, albo zaczyna mnie łapać syndrom "a za moich czasów", ale wierzcie mi, za moich czasów wiązanie kokardki to była duma przedszkolaka. Kto nie umiał - ten miał pod górkę i patrzyło się na niego z politowaniem. Wiązanie kokardki, zapinanie guzików, przeciąganie paska przez szlufki, zapinanie suwaka - to było coś. Zwykła prosta samoobsługa, którą każdy przedszkolak musiał mieć opanowaną, bo nikt mu butów na zawołanie nie wiązał, a na rzepy nie było. Ale za to można było zadać szpanu popisując się dwoma rożnymi sposobami wiązania. Kto zna, ręka do góry?:)
Jeśli do kogoś nie trafia argument, że są to proste czynności samoobsługowe, które dziecko powinno umieć niezależnie od tego, że ma spodnie na gumkę, buty na rzepy a sweter wciągany przez głowę - to może trafi taki, że dzięki tym prostym czynnościom rozwijamy i trenujemy tzw. małą motorykę, rozwijamy umiejętności manualne dziecka, trenujemy chwyt szczypcowy (potrzebny przy pisaniu) stosujemy profilaktykę późniejszych trudności w nauce, zwiększamy jego szanse i możliwości rozwojowe. Jeśli przyprowadza się dziecko na zajęcia ruchowe po to, żeby się harmonijnie rozwijało fizycznie (czyli ćwiczyło dużą motorykę), to warto przy tej okazji zadbać o to, żeby ta harmonia była jeszcze pełniejsza - czyli dołożyć do niej drugi aspekt (małą motorykę) a nawet i trzeci - bo zwykłą samodzielność i samoobsługę budującą poczucie sprawstwa.
Kimono to doskonały pretekst i pole do działania - ma troki, gumkę, pas - wszystko co potrzebne do ćwiczenia rąk i umysłu:) Można je założyć, zdjąć, poskładać po treningu zamiast wrzucić do torby jak ścierkę. Tylko - pozwólmy dzieciom ćwiczyć... a nie trenujmy za nie:)
Czas, czas jest naszym wrogiem, wszyscy się spieszymy, byle szybko, byle zdążyć, z zajęć na zajęcia...nic tak nie drażni jak zestawienie upływających cennych sekund z 4 latkiem, który trzecią minutę walczy ze skarpetką...a przed nim jeszcze jedna, i spodnie..i cała reszta. Odruch " 100% ubierania i obsługiwania" wykształcony od narodzin dziecka powinien zaniknąć maksymalnie w 3 roku życia i przejść w życzliwą asystę i wsparcie w nauce w trudniejszych zadań (guziki, kokardki, suwaki, skarpetki, skomplikowane kombinezony itd..)
Bo droga na skróty (ja to zrobię, będzie szybciej) jest bez przejazdu - ta nawigacja prowadzi na manowce i to wcale nie cudne.
Czas...dajmy dzieciom czas i szansę, żeby robiły coś same, piły same, jadły same, ubierały się same... To pozorna oszczędność, kiedy dziecko pije z butelki (bo koniecznie pić!), a w tym czasie mama je ubiera. Wygrane bitwy ze skarpetkami znacząco zwiększają szanse na sukcesy w walce ze szlaczkami, literkami, łączeniem kropek i wszystkim tym, co spotka dziecko już w zerówce.
I dla porządku - wiem, że dzieci są rożne i maja różne trudności, i rozwijają się w rożnym czasie, ale wszystkie tak samo potrzebują czuć się sprawcami i czerpią przyjemność z tego, że coś im się uda. A chociażby samodzielne włożenie czapki na głowę tak, że oczy zostaną na wierzchu...
Wszystko ma swoje miejsce i czas...
Post scriptum AD 2023
Wszystko bez zmian, tyle, że teraz nie jest na porządku dziennym zapinanie guzików. Kokardke z 16 umie wiązac 1 w porywach do 2 :) a i wtedy zachodzi podejrzenie, że to dziecko nauczycielskie albo terapeutki :)
Wszystko bez zmian, tyle, że teraz nie jest na porządku dziennym zapinanie guzików. Kokardke z 16 umie wiązac 1 w porywach do 2 :) a i wtedy zachodzi podejrzenie, że to dziecko nauczycielskie albo terapeutki :)
czwartek, 14 marca 2013
Stonka Gate czyli jak wysłać dziecko na obóz
Jeszcze dobrze nie przebrzmiały w głowach echa ostatniego lata w Jakubowie, a tu już lista na nowy obóz, a z nią głowy pełne pytań i braków odpowiedzi :) Obiecywałam sobie solennie, że zaraz po ubiegłorocznym obozie zbiorę się, usiądę i napiszę różne przemyślenia, ale jak to w życiu bywa, zawsze coś. Ech te listy priorytetów... Ale co ma być powiedziane, to się po głowie kołacze, chodzi z kąta w kat, odbija się i co jakiś czas w końcu wypływa:)
Emocje zapisowe już za nami, teraz czas na chłodne kalkulacje. I tu zaczynają się właśnie korowody pytań.
Pierwsze i kardynalne pytanie brzmi zawsze "Sempai, czy moje dziecko nadaje się na obóz? I to jest pytanie, na które odpowiedź wymaga wielkiej szczerości i maksimum dyplomacji. Obie rzeczy - w zasadzie nie do pogodzenia:) Bo zasadniczo - nadaje się każde dziecko, ale nie wszystkie należy wysyłać na obóz :) o ile przedtem nie zostaną spełnione podstawowe zasady, dzięki którym dziecko wróci zadowolone, rodzice będą spokojni, a wychowawcy nie osiwieją bardziej niż muszą:). I bynajmniej - nie mam na myśli tylko zasad dotyczących dzieci...ooo, te spełnić łatwo:) Mam na myśli raczej podejście do tematu i postawy roszczeniowe głęboko zakorzenione w nas samych, dorosłych.
Jak wiadomo powszechnie - pierwszym i podstawowym priorytetem na naszych obozach jest to, żeby dzieci były dobrze zaopiekowane, bezpieczne i dobrze się bawiły oraz wyniosły z obozu maksymalnie dużo dla siebie. Śmiem domniemywać, że cel ten jest całkowicie zbieżny z tym, jaki mają rodzice wysyłając dziecko na obóz. Ze swojej strony dwoimy się i troimy, pracujemy nad programami wychowawczymi, stawiamy cele, realizujemy je, robimy przygotowania, wdrażamy nowe rozwiązania i weryfikujemy co roku materały... obóz to przygotowania jak na wojnę - co roku inną - bo armia się przecież zmienia:)
Pomyślałam więc sobie, że skoro my możemy i chcemy poświęcać tyle czasu na dobre przygotowanie fajnej imprezy dla naszych dzieciaków, to może czas zrezygnowac nieco z dyplomacji i wyłożyć kawę na ławę:)
Zatem, oto kilka podstawowych reguł, jakimi należy kierować się wysyłając dziecko na nasz oboz.
Drogi Rodzicu, jeśli :
- Twoje dziecko do tej pory wyjeżdżało na wakacje wyłącznie z Tobą albo dziadkami czy znajomymi i spędzało je leżąc na plaży lub działce, sącząc soczki pod parasolem, z rzadka pogrywając w gry towarzyskie w wąskim gronie i zwiedzając od niechcenia zabytki albo rożne bajkolandie, a głównie tłukąc w PSP albo tablet - dwa razy zastanów się, zanim wyślesz dziecko na obóz. To jest obóz treningowy, nie ma całodziennego przelewania się z boku na bok z przerwą na posiłki. Na obozie jest się w grupie, nikt nie będzie stawał na głowie, żeby wymyślać specjalny program dla jednego zawodnika, który cały czas marudzi, że jest znudzony bo nie ma PSP, a wogóle, to pograłby na kompie i poleżał zamiast iść z grupą na zajęcia. Tak, owszem, każdy wychowawca wykorzysta wszelkie znane sobie i innym wychowawcom środki, żeby dziecko włączyć w działanie, ale do niczego go nie zmusi. Jeśli ciągle jesteś zdecydowany, że obóz to jest dobre rozwiązanie (ja uważam, że świetne) - przygotuj dziecko zawczasu na to, co na nim zastanie. I to nie na 2 dni przed wyjazdem. Powiedz mu, że będzie miało dużo zajęć, będzie zmęczone, czasem obolałe, ale za to będzie dużo fajnej zabawy, będą koledzy i koleżanki (tu warto dodać odpowiednią dygresję o tym, że fajnie jest poznawać nowych ludzi, a nie kisić się tylko w jednym towarzystwie) i że bardzo ważne jest, żeby się w tę zabawę włączać. Weź pod uwagę również fakt, że dziecko naprawdę wróci zmęczone i być może przez pierwsze dwa dni po obozie będzie zwyczajnie osowiałe i śpiące.
- Twoje dziecko jest przyzwyczajone do stania pod prysznicem przez 20 minut co wyczerpuje zapas gorącej wody z całego 100 litrowego bojlera przewidzianego na jednorazową kąpiel 4 osób w domku - nie dziw się, że myje się w zimnej wodzie i nie żądaj polepszenia warunków bytowych. Inne dzieci też mogą mieć takie przyzwyczajenia - więc raz wystarczy dla jednego, a raz dla drugiego. Raczej naucz dziecko, że kąpiel pod prysznicem powinna zająć maksimum 5 minut, a wodę należy odkręcać tylko wtedy, kiedy trzeba się namoczyć albo spłukać z mydła. (aspekt marnowania wody pomijam jako oczywisty).
- Twoje dziecko uważa - że jedna łazienka z 3 prysznicami to zbyt mało na 12 osób, a pokój musi być 2 osobowy z własną łazienką, bo czekanie na pójście pod prysznic uwłacza jego godności - wyślij je na wyjazd indywidualny do wielogwiazdkowego hotelu, a nie na obóz. W innej wersji - wyślij na obóz, ale naucz przedtem, że najważniejsze jest to, że łazienka jest czysta, przyzwoita, dostępna w każdej chwili i że o fajnym wyjeździe nie decyduje 1 osobowy pokój w TV i internetem, tylko towarzystwo, w jakim się człowiek znajduje i to co z nim robi. Warto poruszyć tu też intrygujący temat "skąd się biorą kolejki pod prysznicem?":) Sam też przy okazji zastanów się, czy żądając dla dzieciaka standardu hotelu z gwiazdkami, nie robisz mu niedźwiedziej przysługi? Jak potem przeżyje w schronisku górskim albo w akademiku/hotelu/ pensjonacie, gdzie łazienki są wspólne na korytarzu? Czego Jaś się nie nauczy...
- Twoje dziecko uważa, że pająki, wije, chrząszcze i mrówki to coś, co może mieć zakaz wchodzenia do domków stojących w lesie - wytłumacz mu, że przyroda to nie tylko las na ekranie komputera, nie można dać mrówkom bana i nie zgłaszaj proszę zastrzeżeń do wychowawców, że "w domku są robaki". Tak, są i będą dopóki nie wybetonujemy całego świata.
- Twoje dziecko jest przyzwyczajone do myślenia za nie, podawania mu ubrań do ręki przy ubieraniu się, noszenia za nim ręcznika, decydowania co ma założyć, czy ma wstać czy usiąść, sprzątania po nim i wogóle, personalnego, osobistego całodobowego sterowania, oraz zasypiania o 20.00 w całkowitej ciszy - przygotuj dziecko i siebie na głębokie rozczarowanie. Opieka nad dzieckiem w grupie polega na "dopilnowaniu prawidłowego działania w każdej sytuacji - społecznej, emocjonalnej, osobistej":)) a nie na myśleniu za nie i przewidywaniu jego zachcianek czy przyszłych problemów. Wychowawca to człowiek, nie cyborg. Nie wszystko zawsze zauważy. Brzmi okrutnie i brutalnie - ale żaden wychowawca nie jest w stanie poświęcić 100% czasu jednemu dziecku, bo inne wymagają też jego uwagi i zaangażowania. Każde dziecko jest dla nas ważne i każde wymaga indywidualnego podejścia i opieki - ale to nie jest wyjazd 1:1. (1 wychowawca : 1 dziecko)
- Twoje dziecko sprawia problemy wychowawcze, staje kantem, odmawia współpracy i trwa walka o przetrwanie w grupie - nie udawaj wielce zdziwionego, tylko raczej zastanów się dlaczego tak się dzieje i wesprzyj wychowawcę i dziecko ale nigdy, przenigdy nie mów mu, że to jest przecież dla niego (wychowawcy) świetne nowe doświadczenie pedagogiczne i nie dawaj do zrozumienia, że powinien być Ci w zasadzie wdzięczny, że mu umożliwiłeś jego przeżycie:)
- Twoje dziecko ma milion wątpliwości, strachów i obaw przed wyjazdem - posłuchaj go, zastanów się wspólnie z dzieckiem, z czego wynikają i czy są rzeczywiście prawdziwe - ale nigdy nie wysyłaj go na siłę z obietnica "zobaczysz, będzie fajnie, a jak tylko Ci się nie będzie podobało, to Cię zabierzemy". Taka obietnica od razu na wstępie wytrąca wychowawcy z ręki większość narzędzi do asymilowania dziecka na obozie. Proszę nie mylić takiego podejścia z dawaniem poczucia bezpieczeństwa.
- Twoje dziecko wyjeżdża z domu na obóz bez Ciebie, gdzie ma swoje zajęcia, swoje towarzystwo, swój rytm dobowy, swoje problemy i radości, a Ty nie potrafisz poradzić sobie z tym, że ta osobna istota ma prawo do bycia chociaż przez 1 dzień bez Ciebie, nie słuchania Twojego głosu, nie opowiadania Ci o swoich przeżyciach i wogóle spędzenia czasu osobno bez Ciebie w tle - zacznij pracę nad sobą zanim wyślesz dziecko na obóz:). Nie ma nic bardziej przykrego niż rodzic, który wogóle nie zważając na chęci dziecka, lansuje na siłę swoje potrzeby i codziennie nawija mu przez telefon makaron na uszy " bo on/ona MUSI porozmawiać z dzieciakiem". Nie widzicie min dzieci, jak z Wami rozmawiają przez telefon... stojąc przykładowo na pomoście, wyciągnięte z wody w czasie szaleństwa kąpielowego i przestępując z nogi na nogę, bo nie mają odwagi Wam powiedzieć, że już by chcieli wrocić do zabawy...a tu jeszcze gadka i gadka... A co robiłeś? A gdzie byłeś? A czy majtki zmieniłeś? A co było na obiad? i końca nie słychać...a zabawa ucieka.
Wszystko to trudne, niepopularne, zakrawające na obrazoburstwo...ale co tam. Do piekła z dyplomacją:) Ja wiem, że każde dziecko jest dla rodzica najważniejsze, najmądrzejsze, najukochańsze i nieba by mu przychylił - i tak być powinno. Popieram w całej rozciągłości. Ale dziecko to mały człowiek, członek społeczeństwa, przyszły student, pracownik, pracodawca, rodzic - czeka na nie wiele ról i do wszystkich przygotowujemy je od małego. Nie zawężajcie świata dzieci tylko do własnych wyobrażeń, standartów, wymagań. Nie podsuwajcie im wszystkiego pod nos, nie myślcie za nie. Pozwalajcie im doświadczać świata takiego jakim jest, bez ciągłej ochrony, sprawdzania czy wszystko w porządku, czy woda nie za ciepła, czy kalosze założone, czy kurtka zdjęta, czy plecak spakowany... Im szybciej dziecko pozna proste połączenia typu: pada deszcz - weź parasol i nauczy się je samo stosować - tym lepiej. Z małych "sterowanych" Kaziów wyrastają bezmyślne młode Kaziki, które nie potrafią sobie ukroić chleba (bo zawsze był już w kromkach) a potem dorosłe Kazimierze, które nijak nie rozumieją zasad wzajemności, wspólnoty, wymiany doświadczeń, brakuje im empatii i myślenia przyczynowo - skutkowego i tylko oczekują, oczekują i oczekują...daj im, daj im i daj...
Zawsze wszystkim tłumaczę, że obóz to ma być lekcja samodzielności - ale nie zdalnego sterowania, tylko samodzielności. Wychowawca to nie "władca pilota do dziecka" tylko opiekun, doradca, pomocnik. I o to będę walczyć, czy się to komuś podoba, czy nie. I nie odpuszczę.
I na koniec: NIGDY, PRZENIGDY nie życzcie wychowawcom przy wyjeździe "miłego wypoczynku". To mniej więcej tak, jakbyście powiedzieli skazanemu na powieszenie "miłego wiszenia na linie " :)))
Emocje zapisowe już za nami, teraz czas na chłodne kalkulacje. I tu zaczynają się właśnie korowody pytań.
Pierwsze i kardynalne pytanie brzmi zawsze "Sempai, czy moje dziecko nadaje się na obóz? I to jest pytanie, na które odpowiedź wymaga wielkiej szczerości i maksimum dyplomacji. Obie rzeczy - w zasadzie nie do pogodzenia:) Bo zasadniczo - nadaje się każde dziecko, ale nie wszystkie należy wysyłać na obóz :) o ile przedtem nie zostaną spełnione podstawowe zasady, dzięki którym dziecko wróci zadowolone, rodzice będą spokojni, a wychowawcy nie osiwieją bardziej niż muszą:). I bynajmniej - nie mam na myśli tylko zasad dotyczących dzieci...ooo, te spełnić łatwo:) Mam na myśli raczej podejście do tematu i postawy roszczeniowe głęboko zakorzenione w nas samych, dorosłych.
Jak wiadomo powszechnie - pierwszym i podstawowym priorytetem na naszych obozach jest to, żeby dzieci były dobrze zaopiekowane, bezpieczne i dobrze się bawiły oraz wyniosły z obozu maksymalnie dużo dla siebie. Śmiem domniemywać, że cel ten jest całkowicie zbieżny z tym, jaki mają rodzice wysyłając dziecko na obóz. Ze swojej strony dwoimy się i troimy, pracujemy nad programami wychowawczymi, stawiamy cele, realizujemy je, robimy przygotowania, wdrażamy nowe rozwiązania i weryfikujemy co roku materały... obóz to przygotowania jak na wojnę - co roku inną - bo armia się przecież zmienia:)
Pomyślałam więc sobie, że skoro my możemy i chcemy poświęcać tyle czasu na dobre przygotowanie fajnej imprezy dla naszych dzieciaków, to może czas zrezygnowac nieco z dyplomacji i wyłożyć kawę na ławę:)
Zatem, oto kilka podstawowych reguł, jakimi należy kierować się wysyłając dziecko na nasz oboz.
Drogi Rodzicu, jeśli :
- Twoje dziecko do tej pory wyjeżdżało na wakacje wyłącznie z Tobą albo dziadkami czy znajomymi i spędzało je leżąc na plaży lub działce, sącząc soczki pod parasolem, z rzadka pogrywając w gry towarzyskie w wąskim gronie i zwiedzając od niechcenia zabytki albo rożne bajkolandie, a głównie tłukąc w PSP albo tablet - dwa razy zastanów się, zanim wyślesz dziecko na obóz. To jest obóz treningowy, nie ma całodziennego przelewania się z boku na bok z przerwą na posiłki. Na obozie jest się w grupie, nikt nie będzie stawał na głowie, żeby wymyślać specjalny program dla jednego zawodnika, który cały czas marudzi, że jest znudzony bo nie ma PSP, a wogóle, to pograłby na kompie i poleżał zamiast iść z grupą na zajęcia. Tak, owszem, każdy wychowawca wykorzysta wszelkie znane sobie i innym wychowawcom środki, żeby dziecko włączyć w działanie, ale do niczego go nie zmusi. Jeśli ciągle jesteś zdecydowany, że obóz to jest dobre rozwiązanie (ja uważam, że świetne) - przygotuj dziecko zawczasu na to, co na nim zastanie. I to nie na 2 dni przed wyjazdem. Powiedz mu, że będzie miało dużo zajęć, będzie zmęczone, czasem obolałe, ale za to będzie dużo fajnej zabawy, będą koledzy i koleżanki (tu warto dodać odpowiednią dygresję o tym, że fajnie jest poznawać nowych ludzi, a nie kisić się tylko w jednym towarzystwie) i że bardzo ważne jest, żeby się w tę zabawę włączać. Weź pod uwagę również fakt, że dziecko naprawdę wróci zmęczone i być może przez pierwsze dwa dni po obozie będzie zwyczajnie osowiałe i śpiące.
- Twoje dziecko jest przyzwyczajone do stania pod prysznicem przez 20 minut co wyczerpuje zapas gorącej wody z całego 100 litrowego bojlera przewidzianego na jednorazową kąpiel 4 osób w domku - nie dziw się, że myje się w zimnej wodzie i nie żądaj polepszenia warunków bytowych. Inne dzieci też mogą mieć takie przyzwyczajenia - więc raz wystarczy dla jednego, a raz dla drugiego. Raczej naucz dziecko, że kąpiel pod prysznicem powinna zająć maksimum 5 minut, a wodę należy odkręcać tylko wtedy, kiedy trzeba się namoczyć albo spłukać z mydła. (aspekt marnowania wody pomijam jako oczywisty).
- Twoje dziecko uważa - że jedna łazienka z 3 prysznicami to zbyt mało na 12 osób, a pokój musi być 2 osobowy z własną łazienką, bo czekanie na pójście pod prysznic uwłacza jego godności - wyślij je na wyjazd indywidualny do wielogwiazdkowego hotelu, a nie na obóz. W innej wersji - wyślij na obóz, ale naucz przedtem, że najważniejsze jest to, że łazienka jest czysta, przyzwoita, dostępna w każdej chwili i że o fajnym wyjeździe nie decyduje 1 osobowy pokój w TV i internetem, tylko towarzystwo, w jakim się człowiek znajduje i to co z nim robi. Warto poruszyć tu też intrygujący temat "skąd się biorą kolejki pod prysznicem?":) Sam też przy okazji zastanów się, czy żądając dla dzieciaka standardu hotelu z gwiazdkami, nie robisz mu niedźwiedziej przysługi? Jak potem przeżyje w schronisku górskim albo w akademiku/hotelu/ pensjonacie, gdzie łazienki są wspólne na korytarzu? Czego Jaś się nie nauczy...
- Twoje dziecko uważa, że pająki, wije, chrząszcze i mrówki to coś, co może mieć zakaz wchodzenia do domków stojących w lesie - wytłumacz mu, że przyroda to nie tylko las na ekranie komputera, nie można dać mrówkom bana i nie zgłaszaj proszę zastrzeżeń do wychowawców, że "w domku są robaki". Tak, są i będą dopóki nie wybetonujemy całego świata.
- Twoje dziecko jest przyzwyczajone do myślenia za nie, podawania mu ubrań do ręki przy ubieraniu się, noszenia za nim ręcznika, decydowania co ma założyć, czy ma wstać czy usiąść, sprzątania po nim i wogóle, personalnego, osobistego całodobowego sterowania, oraz zasypiania o 20.00 w całkowitej ciszy - przygotuj dziecko i siebie na głębokie rozczarowanie. Opieka nad dzieckiem w grupie polega na "dopilnowaniu prawidłowego działania w każdej sytuacji - społecznej, emocjonalnej, osobistej":)) a nie na myśleniu za nie i przewidywaniu jego zachcianek czy przyszłych problemów. Wychowawca to człowiek, nie cyborg. Nie wszystko zawsze zauważy. Brzmi okrutnie i brutalnie - ale żaden wychowawca nie jest w stanie poświęcić 100% czasu jednemu dziecku, bo inne wymagają też jego uwagi i zaangażowania. Każde dziecko jest dla nas ważne i każde wymaga indywidualnego podejścia i opieki - ale to nie jest wyjazd 1:1. (1 wychowawca : 1 dziecko)
- Twoje dziecko sprawia problemy wychowawcze, staje kantem, odmawia współpracy i trwa walka o przetrwanie w grupie - nie udawaj wielce zdziwionego, tylko raczej zastanów się dlaczego tak się dzieje i wesprzyj wychowawcę i dziecko ale nigdy, przenigdy nie mów mu, że to jest przecież dla niego (wychowawcy) świetne nowe doświadczenie pedagogiczne i nie dawaj do zrozumienia, że powinien być Ci w zasadzie wdzięczny, że mu umożliwiłeś jego przeżycie:)
- Twoje dziecko ma milion wątpliwości, strachów i obaw przed wyjazdem - posłuchaj go, zastanów się wspólnie z dzieckiem, z czego wynikają i czy są rzeczywiście prawdziwe - ale nigdy nie wysyłaj go na siłę z obietnica "zobaczysz, będzie fajnie, a jak tylko Ci się nie będzie podobało, to Cię zabierzemy". Taka obietnica od razu na wstępie wytrąca wychowawcy z ręki większość narzędzi do asymilowania dziecka na obozie. Proszę nie mylić takiego podejścia z dawaniem poczucia bezpieczeństwa.
- Twoje dziecko wyjeżdża z domu na obóz bez Ciebie, gdzie ma swoje zajęcia, swoje towarzystwo, swój rytm dobowy, swoje problemy i radości, a Ty nie potrafisz poradzić sobie z tym, że ta osobna istota ma prawo do bycia chociaż przez 1 dzień bez Ciebie, nie słuchania Twojego głosu, nie opowiadania Ci o swoich przeżyciach i wogóle spędzenia czasu osobno bez Ciebie w tle - zacznij pracę nad sobą zanim wyślesz dziecko na obóz:). Nie ma nic bardziej przykrego niż rodzic, który wogóle nie zważając na chęci dziecka, lansuje na siłę swoje potrzeby i codziennie nawija mu przez telefon makaron na uszy " bo on/ona MUSI porozmawiać z dzieciakiem". Nie widzicie min dzieci, jak z Wami rozmawiają przez telefon... stojąc przykładowo na pomoście, wyciągnięte z wody w czasie szaleństwa kąpielowego i przestępując z nogi na nogę, bo nie mają odwagi Wam powiedzieć, że już by chcieli wrocić do zabawy...a tu jeszcze gadka i gadka... A co robiłeś? A gdzie byłeś? A czy majtki zmieniłeś? A co było na obiad? i końca nie słychać...a zabawa ucieka.
Wszystko to trudne, niepopularne, zakrawające na obrazoburstwo...ale co tam. Do piekła z dyplomacją:) Ja wiem, że każde dziecko jest dla rodzica najważniejsze, najmądrzejsze, najukochańsze i nieba by mu przychylił - i tak być powinno. Popieram w całej rozciągłości. Ale dziecko to mały człowiek, członek społeczeństwa, przyszły student, pracownik, pracodawca, rodzic - czeka na nie wiele ról i do wszystkich przygotowujemy je od małego. Nie zawężajcie świata dzieci tylko do własnych wyobrażeń, standartów, wymagań. Nie podsuwajcie im wszystkiego pod nos, nie myślcie za nie. Pozwalajcie im doświadczać świata takiego jakim jest, bez ciągłej ochrony, sprawdzania czy wszystko w porządku, czy woda nie za ciepła, czy kalosze założone, czy kurtka zdjęta, czy plecak spakowany... Im szybciej dziecko pozna proste połączenia typu: pada deszcz - weź parasol i nauczy się je samo stosować - tym lepiej. Z małych "sterowanych" Kaziów wyrastają bezmyślne młode Kaziki, które nie potrafią sobie ukroić chleba (bo zawsze był już w kromkach) a potem dorosłe Kazimierze, które nijak nie rozumieją zasad wzajemności, wspólnoty, wymiany doświadczeń, brakuje im empatii i myślenia przyczynowo - skutkowego i tylko oczekują, oczekują i oczekują...daj im, daj im i daj...
Zawsze wszystkim tłumaczę, że obóz to ma być lekcja samodzielności - ale nie zdalnego sterowania, tylko samodzielności. Wychowawca to nie "władca pilota do dziecka" tylko opiekun, doradca, pomocnik. I o to będę walczyć, czy się to komuś podoba, czy nie. I nie odpuszczę.
I na koniec: NIGDY, PRZENIGDY nie życzcie wychowawcom przy wyjeździe "miłego wypoczynku". To mniej więcej tak, jakbyście powiedzieli skazanemu na powieszenie "miłego wiszenia na linie " :)))
czwartek, 6 grudnia 2012
Święty Barbarzyńca
Jako że wiem, iż w naszych nowoczesnych wspaniałych przedszkolach nie obchodzi się ani nawet nie mówi o "Dniu Górnika" ale za to obchodzi się wszelkiego rodzaju inne święta typu Walentynki, Helołinki, Dzień Misia itd, na przekór wszystkim postanowiłam podpytać dzieciaki, czy wogóle w ich głowach funkcjonuje coś tak prozaicznego i staromodnego jak "Barbórka".
Trafiło na barbórkową grupę 6 - latków w jednym z moich przesympatycznych przedszkoli, w których mam zajęcia.
Dzieciaki wpadły jak zwykle na matę, obiegły ją pięć razy w kółko, usiadły w czymś co przypominało skrzyżowanie seiza z atakiem epilepsji i standardowo zaczęły się przekrzykiwac newsami z całego dnia. Żeby uspokoić emocje (bo w końcu droga z jednej sali zajęciowej do innej sali przez korytarz to istny emocjonalny tor przeszkód) - zapytałam podstępnie:
- A czy wiecie jakie dzisiaj jest święto?
- Narodowe, padła natychmiast odpowiedź....
- Hmmm - hymknęłam głośno - no niezupełnie narodowe.
- A czy ktoś wie, jakie dzisiaj są bardzo popularne imieniny?
- Mikołaja? - zakrzyczały dzieci jedno przez drugie....
- No niezupełnie Mikołaja, powiedziałam myśląc sobie...ok, nie tędy droga. Dzisiaj są imieniny Barbary.
- Barbary? A kto to Barbara? A moja ciocia ma na imię Barbara...dzieciaki zaczęły się przekrzykiwać.
Postanowiłam pociągnąć temat i odpowiedzieć w miarę oględnie - kto zacz ta Barbara.
- Była taka pani, która potem uznano za świętą i miała na imię Barbara.
- Aaaaaa..Święty Barbarzyńca? w mojej grze jest barbarzyńca i on ma taki młot- zawołał mały Adaś.
No doobrze pomyślałam sobie, to chyba nie o to chodzi, czas podejść z innej strony.
- A czy znacie jakiś zawód, taką pracę, w której się bardzo ciężko pracuje?
- Bankowiec! - palnął Stasio bez namysłu. - Mikołaj! - dołożyła Asia.
Pat - pomyślałam. Bankowiec - praca trudna, Mikołaj niby też (jeśli w worku dużo prezentów i ciężko dźwigać)...ale chyba nie o to mi chodziło. Postanowiłam przejść do ataku.
- A kto wie kto to jest górnik?
I tu posypała się cała masa wypowiedzi. Otóż górnikiem w zbiorowej świadomości 6 - latków okazał się:
- pan co mieszka w jaskiniach
- pan co zjeżdza z góry na nartach
- pan co wspina się na góry
- pan co szuka brylantów...
Najbliżej był Michaś, któremu gdzieś tam kołatało się w głowie, że górnik szuka brylantów i złota. Czyżby grał w Manic Mainera? - pomyślałam:)
Skoro jednak doszliśmy już do tropu, że górnik coś wydobywa, postanowiłam go podtrzymać i zapytać czy wiedzą co wydobywa z ziemi górnik, oprócz tego złota i brylantów oczywiście. Zapadła znacząca cisza.
- A co to jest węgiel? - zadałam kolejne podstępne pytanie.
- Węgiel to są takie czarne kamienie - powiedział Adaś.
- Ufff! - czarny kamien spadł mi z serca. Czyli jednak gdzieś dzwonią, co prawda nie wiadomo w którym kościele, ale dzwonią.... A wiesz co się robi z tymi kamieniami? - podrążyłam temat.
- Wkłada się do pieca i jest ogień, mój dziadek tak mi pokazywał. - odparł zadowolony Adaś. Rozległ się szmer podziwu. Zanim szmer przerodził się w tysiąc pytań o dziadka, babcię oraz dalszą i bliższą rodzinę uznałam, że czas zakończyć temat podsumowaniem, że górnik to taki pan (bo panie raczej w tym zawodzie nie pracują), który bardzo ciężko pracuje pod ziemią i wodobywa różne potrzebne bogactwa potrzebne do życia takie jak węgiel, minerały, rudy metali...
- no i brylanty - podpowiedział skrzętnie Michaś.
- No tak - właściwie to diamenty...i tu ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć, że brylant to taki diament ale już oszlifowany itd itd. i nie pociągnąć kolejnej dyskusji.
Myślałam sobie potem o tej naszej dziecięco-dorosłej wymianie zdań i nachodziły mnie różne psie myśli. Pierwsza rzecz - to oczywiście - wszystko brzmi jak dykteryjka i w gruncie rzeczy serdecznie się uśmiałam w całym tym zdarzeniu. Ale druga myśl naszła mnie taka, że w sumie rozmowa odbywała się z grupą 6 latków i nieco zatrważające wydało mi się to, jak bardzo się panoszy w umysłach dzieciaków nasze własne konsumpcyjne podejście. Kto pracuje ciężko? Mikołaj. A dlaczego - bo nosi ciężki worek z prezentami i musi odwiedzić wiele miejsc. Z innej opowieści: "Na co się czeka w Wigilię? - na prezenty. "Co oznacza pierwsza gwiazdka?" - że można już jeść. Nic o życiu poza jedzeniem i kupowaniem.
O zwykłym życiu, o tym jak kto pracuje, co robi, co to jest trudna praca, dlaczego trzeba ją szanować. Co się z czym łączy i z czego wynika. Tym bardziej mnie to uderzyło, że rozmowa była w grupie dzieci starszych, dla których zawód taki podstawowy i potrzebny jak "górnik" powinien jednak istnieć już w świadomości. Nie, żeby mi było żal barbórkowych fet i uroczystości, bo jestem ostatnią osobą, która ulega owczemu pędowi do kreowania sztucznych świąt... Żal mi, że w tym naszym świecie tak mało się mówi o prostych wartościach, a tak dużo o rzeczach materialnych. Drażni mnie, że eksponuje się sztucznie "zwyczajnych bohaterów" i że dopiero zrobienie z czegoś "wydarzenia na FB" albo medialnej sensacji jest w stanie zwrócić uwagę na to, że nie wolno innych obrażać, kłamać, że trzeba pomagać sobie wzajemnie, nie zagarniać tylko do siebie, czasem czymś podzielić, myśleć o innych... Brak mi w rozmowach dzieciaków prostych, codziennych spraw i wartości, jasnych granic, zwyczajnych oczekiwań i zwykłych radości. I z jednej strony pamiętam, jak ważne i emocjonujące było co dostanie się pod choinkę...ale pamiętam też stanie w oknie i czekanie na pierwszą gwiazdkę dla samego faktu pojawienia się jej na niebie.
Trafiło na barbórkową grupę 6 - latków w jednym z moich przesympatycznych przedszkoli, w których mam zajęcia.
Dzieciaki wpadły jak zwykle na matę, obiegły ją pięć razy w kółko, usiadły w czymś co przypominało skrzyżowanie seiza z atakiem epilepsji i standardowo zaczęły się przekrzykiwac newsami z całego dnia. Żeby uspokoić emocje (bo w końcu droga z jednej sali zajęciowej do innej sali przez korytarz to istny emocjonalny tor przeszkód) - zapytałam podstępnie:
- A czy wiecie jakie dzisiaj jest święto?
- Narodowe, padła natychmiast odpowiedź....
- Hmmm - hymknęłam głośno - no niezupełnie narodowe.
- A czy ktoś wie, jakie dzisiaj są bardzo popularne imieniny?
- Mikołaja? - zakrzyczały dzieci jedno przez drugie....
- No niezupełnie Mikołaja, powiedziałam myśląc sobie...ok, nie tędy droga. Dzisiaj są imieniny Barbary.
- Barbary? A kto to Barbara? A moja ciocia ma na imię Barbara...dzieciaki zaczęły się przekrzykiwać.
Postanowiłam pociągnąć temat i odpowiedzieć w miarę oględnie - kto zacz ta Barbara.
- Była taka pani, która potem uznano za świętą i miała na imię Barbara.
- Aaaaaa..Święty Barbarzyńca? w mojej grze jest barbarzyńca i on ma taki młot- zawołał mały Adaś.
No doobrze pomyślałam sobie, to chyba nie o to chodzi, czas podejść z innej strony.
- A czy znacie jakiś zawód, taką pracę, w której się bardzo ciężko pracuje?
- Bankowiec! - palnął Stasio bez namysłu. - Mikołaj! - dołożyła Asia.
Pat - pomyślałam. Bankowiec - praca trudna, Mikołaj niby też (jeśli w worku dużo prezentów i ciężko dźwigać)...ale chyba nie o to mi chodziło. Postanowiłam przejść do ataku.
- A kto wie kto to jest górnik?
I tu posypała się cała masa wypowiedzi. Otóż górnikiem w zbiorowej świadomości 6 - latków okazał się:
- pan co mieszka w jaskiniach
- pan co zjeżdza z góry na nartach
- pan co wspina się na góry
- pan co szuka brylantów...
Najbliżej był Michaś, któremu gdzieś tam kołatało się w głowie, że górnik szuka brylantów i złota. Czyżby grał w Manic Mainera? - pomyślałam:)
Skoro jednak doszliśmy już do tropu, że górnik coś wydobywa, postanowiłam go podtrzymać i zapytać czy wiedzą co wydobywa z ziemi górnik, oprócz tego złota i brylantów oczywiście. Zapadła znacząca cisza.
- A co to jest węgiel? - zadałam kolejne podstępne pytanie.
- Węgiel to są takie czarne kamienie - powiedział Adaś.
- Ufff! - czarny kamien spadł mi z serca. Czyli jednak gdzieś dzwonią, co prawda nie wiadomo w którym kościele, ale dzwonią.... A wiesz co się robi z tymi kamieniami? - podrążyłam temat.
- Wkłada się do pieca i jest ogień, mój dziadek tak mi pokazywał. - odparł zadowolony Adaś. Rozległ się szmer podziwu. Zanim szmer przerodził się w tysiąc pytań o dziadka, babcię oraz dalszą i bliższą rodzinę uznałam, że czas zakończyć temat podsumowaniem, że górnik to taki pan (bo panie raczej w tym zawodzie nie pracują), który bardzo ciężko pracuje pod ziemią i wodobywa różne potrzebne bogactwa potrzebne do życia takie jak węgiel, minerały, rudy metali...
- no i brylanty - podpowiedział skrzętnie Michaś.
- No tak - właściwie to diamenty...i tu ugryzłam się w język, żeby nie powiedzieć, że brylant to taki diament ale już oszlifowany itd itd. i nie pociągnąć kolejnej dyskusji.
Myślałam sobie potem o tej naszej dziecięco-dorosłej wymianie zdań i nachodziły mnie różne psie myśli. Pierwsza rzecz - to oczywiście - wszystko brzmi jak dykteryjka i w gruncie rzeczy serdecznie się uśmiałam w całym tym zdarzeniu. Ale druga myśl naszła mnie taka, że w sumie rozmowa odbywała się z grupą 6 latków i nieco zatrważające wydało mi się to, jak bardzo się panoszy w umysłach dzieciaków nasze własne konsumpcyjne podejście. Kto pracuje ciężko? Mikołaj. A dlaczego - bo nosi ciężki worek z prezentami i musi odwiedzić wiele miejsc. Z innej opowieści: "Na co się czeka w Wigilię? - na prezenty. "Co oznacza pierwsza gwiazdka?" - że można już jeść. Nic o życiu poza jedzeniem i kupowaniem.
O zwykłym życiu, o tym jak kto pracuje, co robi, co to jest trudna praca, dlaczego trzeba ją szanować. Co się z czym łączy i z czego wynika. Tym bardziej mnie to uderzyło, że rozmowa była w grupie dzieci starszych, dla których zawód taki podstawowy i potrzebny jak "górnik" powinien jednak istnieć już w świadomości. Nie, żeby mi było żal barbórkowych fet i uroczystości, bo jestem ostatnią osobą, która ulega owczemu pędowi do kreowania sztucznych świąt... Żal mi, że w tym naszym świecie tak mało się mówi o prostych wartościach, a tak dużo o rzeczach materialnych. Drażni mnie, że eksponuje się sztucznie "zwyczajnych bohaterów" i że dopiero zrobienie z czegoś "wydarzenia na FB" albo medialnej sensacji jest w stanie zwrócić uwagę na to, że nie wolno innych obrażać, kłamać, że trzeba pomagać sobie wzajemnie, nie zagarniać tylko do siebie, czasem czymś podzielić, myśleć o innych... Brak mi w rozmowach dzieciaków prostych, codziennych spraw i wartości, jasnych granic, zwyczajnych oczekiwań i zwykłych radości. I z jednej strony pamiętam, jak ważne i emocjonujące było co dostanie się pod choinkę...ale pamiętam też stanie w oknie i czekanie na pierwszą gwiazdkę dla samego faktu pojawienia się jej na niebie.
czwartek, 30 sierpnia 2012
Czas siania...
Tak to już jest od lat, że chciał nie chciał, podlegamy pewnej sezonowości. I tak - wrzesień i październik siłą rzeczy uważane są przeze mnie za miesiące siewu, kiedy to ziarno ludzkie pada na żyzną glebę aikidową i zaczyna kiełkować. I są to miesiące tak samo trudne jak i przynoszące wiele pociechy i uciechy.
Aleeee...aleeee...żeby Ziarno miało szanse "paść" musi sobie wynaleźć odpowiednią grządkę. Otóż, pisze takie Ziarno mejla posiłkując się kontaktem ze strony www (obszernej i pełnej przeróżnych informacji) - a wiadomość jest w stylu "chcę uczęszczać na zajęcia, proszę o podanie terminów i ile to kosztuje". Na tym szczegóły się kończą, dosłownie- bo często brakuje zarówno dzień dobry/dziękuję/pozdrawiam jak i zwykłego podpisu z imieniem i nazwiskiem. I tu następuje głęboka konsternacja - bo nie wiadomo co z takim fantem zrobić? Chciałoby się odpisać elegancko, pełnymi zdaniami, podać informacje, zaprosić - ale jak tu streścić plan dla 5 dojo w grupach wiekowych 4-104 lata?:) Do wróżki iść, niech wywróży o jakie dojo i grupę wiekową chodzi? Wysprytniwszy się, podaję link do planu, regulaminu opłat, sposobu zapisów i próbuję przerzucić odpowiedzialność za wybór na Ziarno:) Ale Ziarno - twarde jest, udaje, że nie rozumie, że grupa opisana przykładowo "dzieci 9-12 lat" jest dla dzieci w wieku 9-12 lat, nie pojmuje, że 2 razy w tygodniu oznacza, że trzeba przyjść najpierw w jeden dzień, a potem w drugi i oba te dni muszą się mieścić pomiędzy jedna niedzielą drugą, a jeden raz w tygodniu - że należy to zrobić tylko raz. Co więcej - zaczyna się głośno zastanawiać, czy alby grupa młodzieżowa będzie odpowiednia dla 6 latka...bo on taki wyrośnięty a inna na pewno nie wchodzi w rachubę, bo termin koliduje z angielskim/basenem/ fotografia/ szachami/ kółkiem przyrodniczym/ wspinaczką/ jazdą konną itd. Odpowiednie skreślić:)
Zdarzają się też Ziarna które oczekują wróżenia z fusów zadając pytanie w stylu "czy mój syn/córka będzie się nadawał na takie zajęcia?" " A po jakim czasie będę się umiał/umiała obronić?". Są też Ziarna które widać, że działają z pełną znajomością tematu, bo zadają pytania konkretne typu "mam dziecko 7 letnie, czy powinienem/powinnam wybrać grupę 6-8 latków? Jakby - tekst widzi ale informacji nie przyswaja:))
Jednym z moich faworytnych pytań jest jednak pytanie zadawanie najczęściej już pod koniec rozmowy które brzmi: "A właściwie to niech mi Pani opowie, co to jest to aikido i jak właściwie wyglądają te zajęcia". Na takie dictum ręce opadają mi zwykle z szelestem jak płetwy do kolan. Bo jak w ciągu minuty streścić cały ogrom pracy treningowej i pedagogicznej, którą proponujemy i wykonujemy w czasie zajęć? Jak opowiedzieć, że nie ma dwóch jednakowych ludzi i jednakowego podejścia do nich? O zasadach ogólnych napisano przecież już tyle, że wręcz czuję się zażenowana powtarzając formułki. A nie o formułki w rzeczy samej przecież tu idzie, tylko o to, co te formułki wypełnia.
Zawsze w swojej naiwności uważałam, że najpierw wybiera się odpowiedni "rodzaj zajęć" a potem "termin". A tu często właśnie jest odwrotnie- najpierw zapiszmy na cokolwiek, a potem się zastanawiajmy - co to jest?
Problemem siania i jesiennej orki zajmuję się od zarania klubowych dziejów:) i przyznam, że z roku na rok wydaje mi się trudniejszy. Niby wydawałoby się, że w dobie postępu, internetu, łatwego dostępu do informacji, powinno nam kwitnąc społeczeństwo wyedukowane, otwarte umysłowo, wiedzące, szukające i odnajdujące- człowiek, który wie czego chce i świadomie dokonuje wyborów:) Powinno być zatem coraz łatwiej. Nic bardziej mylnego. Odnoszę wrażenie, że właśnie teraz bardziej niż kiedyś wiele osób idzie na łatwiznę oczekując przetrawionej papki podanej na tacy. "Pomyśl za mnie, daj mi gotowe rozwiązanie, ja tylko wezmę i zjem". Zamiast samemu dociec, zainteresować się, poszukać, podjać próbę, zrobić coś... Ale najbardziej zatrważające jest to, że widzę te symptomy u dzieci i młodzieży. Jakby w ogóle zatrzymali się na etapie karmienia łyżeczką i co więcej - potrafią otworzyć buzię tylko w obecności mamy. Daję proste zadanie, a w oczach panika i bezradność - bo trzeba samemu. Bez rozkazów wydawanych krok po kroku w czasie wykonywania zadania. Bez podszeptu Wielkiego Brata za uszami. Z takich małych rosną tacy sami duzi... Ale to jest casus, nad którym warto w ogóle się pochylić i zdecydowanie wart osobnego posta:)
Ale też przyznam, że czas siewu :) rozwija mnie intelektualnie, bo z każdym kosmicznym pytaniem zaczyna intensywnie pracować wyobraźnia i podsuwać nowe warianty pytań, które nigdy nie przyszłyby mi do głowy, a na które warto zawczasu znaleźć odpowiedź. Czasem łapię się na zastanawianiu się nad tym, czy lepiej jest pisać więcej i dokładniej czy pozostać w klimacie szlachetnej słownej ascezy. Bo, jeśli napiszę dużo i szczegółowo - to współczesne Ziarenko natychmiast gubi się w natłoku informacji i wogóle nie wie gdzie grządka (oczy zamknięte, uszy zatkane palcami i efekt -> 20 pytań), jak napisze oszczędnie i odeślę w odpowiednie miejsca na poszukiwanie wiedzy - to i tak pojawi się efekt 20 pytań, bo zdobywanie własnoręczne wiedzy jest nudnym i mozolnym zajęciem. I tak źle i tak niedobrze. Co roku więc pieczołowicie przygotowuję grządki, dbam o płodozmian, żyzność gleby, żeby nowe ziarenka miały jak najlepiej, jak najwygodniej a i te, które już rosną, dostały nowych sił i jeszcze lepiej się rozwijały. Ale ziemia - to ziemia, swoje prawa ma:) Trzeba wykonać wysiłek, żeby na grzadkę trafić, bo jaka by ona nie była i jakby nie zachęcała - sama rąk nie wyciągnie. Mówią starzy ludzie, że ziemia cierpliwa jest...nawet nie wiecie ile w tym prawdy:))
Aleeee...aleeee...żeby Ziarno miało szanse "paść" musi sobie wynaleźć odpowiednią grządkę. Otóż, pisze takie Ziarno mejla posiłkując się kontaktem ze strony www (obszernej i pełnej przeróżnych informacji) - a wiadomość jest w stylu "chcę uczęszczać na zajęcia, proszę o podanie terminów i ile to kosztuje". Na tym szczegóły się kończą, dosłownie- bo często brakuje zarówno dzień dobry/dziękuję/pozdrawiam jak i zwykłego podpisu z imieniem i nazwiskiem. I tu następuje głęboka konsternacja - bo nie wiadomo co z takim fantem zrobić? Chciałoby się odpisać elegancko, pełnymi zdaniami, podać informacje, zaprosić - ale jak tu streścić plan dla 5 dojo w grupach wiekowych 4-104 lata?:) Do wróżki iść, niech wywróży o jakie dojo i grupę wiekową chodzi? Wysprytniwszy się, podaję link do planu, regulaminu opłat, sposobu zapisów i próbuję przerzucić odpowiedzialność za wybór na Ziarno:) Ale Ziarno - twarde jest, udaje, że nie rozumie, że grupa opisana przykładowo "dzieci 9-12 lat" jest dla dzieci w wieku 9-12 lat, nie pojmuje, że 2 razy w tygodniu oznacza, że trzeba przyjść najpierw w jeden dzień, a potem w drugi i oba te dni muszą się mieścić pomiędzy jedna niedzielą drugą, a jeden raz w tygodniu - że należy to zrobić tylko raz. Co więcej - zaczyna się głośno zastanawiać, czy alby grupa młodzieżowa będzie odpowiednia dla 6 latka...bo on taki wyrośnięty a inna na pewno nie wchodzi w rachubę, bo termin koliduje z angielskim/basenem/ fotografia/ szachami/ kółkiem przyrodniczym/ wspinaczką/ jazdą konną itd. Odpowiednie skreślić:)
Zdarzają się też Ziarna które oczekują wróżenia z fusów zadając pytanie w stylu "czy mój syn/córka będzie się nadawał na takie zajęcia?" " A po jakim czasie będę się umiał/umiała obronić?". Są też Ziarna które widać, że działają z pełną znajomością tematu, bo zadają pytania konkretne typu "mam dziecko 7 letnie, czy powinienem/powinnam wybrać grupę 6-8 latków? Jakby - tekst widzi ale informacji nie przyswaja:))
Jednym z moich faworytnych pytań jest jednak pytanie zadawanie najczęściej już pod koniec rozmowy które brzmi: "A właściwie to niech mi Pani opowie, co to jest to aikido i jak właściwie wyglądają te zajęcia". Na takie dictum ręce opadają mi zwykle z szelestem jak płetwy do kolan. Bo jak w ciągu minuty streścić cały ogrom pracy treningowej i pedagogicznej, którą proponujemy i wykonujemy w czasie zajęć? Jak opowiedzieć, że nie ma dwóch jednakowych ludzi i jednakowego podejścia do nich? O zasadach ogólnych napisano przecież już tyle, że wręcz czuję się zażenowana powtarzając formułki. A nie o formułki w rzeczy samej przecież tu idzie, tylko o to, co te formułki wypełnia.
Zawsze w swojej naiwności uważałam, że najpierw wybiera się odpowiedni "rodzaj zajęć" a potem "termin". A tu często właśnie jest odwrotnie- najpierw zapiszmy na cokolwiek, a potem się zastanawiajmy - co to jest?
Problemem siania i jesiennej orki zajmuję się od zarania klubowych dziejów:) i przyznam, że z roku na rok wydaje mi się trudniejszy. Niby wydawałoby się, że w dobie postępu, internetu, łatwego dostępu do informacji, powinno nam kwitnąc społeczeństwo wyedukowane, otwarte umysłowo, wiedzące, szukające i odnajdujące- człowiek, który wie czego chce i świadomie dokonuje wyborów:) Powinno być zatem coraz łatwiej. Nic bardziej mylnego. Odnoszę wrażenie, że właśnie teraz bardziej niż kiedyś wiele osób idzie na łatwiznę oczekując przetrawionej papki podanej na tacy. "Pomyśl za mnie, daj mi gotowe rozwiązanie, ja tylko wezmę i zjem". Zamiast samemu dociec, zainteresować się, poszukać, podjać próbę, zrobić coś... Ale najbardziej zatrważające jest to, że widzę te symptomy u dzieci i młodzieży. Jakby w ogóle zatrzymali się na etapie karmienia łyżeczką i co więcej - potrafią otworzyć buzię tylko w obecności mamy. Daję proste zadanie, a w oczach panika i bezradność - bo trzeba samemu. Bez rozkazów wydawanych krok po kroku w czasie wykonywania zadania. Bez podszeptu Wielkiego Brata za uszami. Z takich małych rosną tacy sami duzi... Ale to jest casus, nad którym warto w ogóle się pochylić i zdecydowanie wart osobnego posta:)
Ale też przyznam, że czas siewu :) rozwija mnie intelektualnie, bo z każdym kosmicznym pytaniem zaczyna intensywnie pracować wyobraźnia i podsuwać nowe warianty pytań, które nigdy nie przyszłyby mi do głowy, a na które warto zawczasu znaleźć odpowiedź. Czasem łapię się na zastanawianiu się nad tym, czy lepiej jest pisać więcej i dokładniej czy pozostać w klimacie szlachetnej słownej ascezy. Bo, jeśli napiszę dużo i szczegółowo - to współczesne Ziarenko natychmiast gubi się w natłoku informacji i wogóle nie wie gdzie grządka (oczy zamknięte, uszy zatkane palcami i efekt -> 20 pytań), jak napisze oszczędnie i odeślę w odpowiednie miejsca na poszukiwanie wiedzy - to i tak pojawi się efekt 20 pytań, bo zdobywanie własnoręczne wiedzy jest nudnym i mozolnym zajęciem. I tak źle i tak niedobrze. Co roku więc pieczołowicie przygotowuję grządki, dbam o płodozmian, żyzność gleby, żeby nowe ziarenka miały jak najlepiej, jak najwygodniej a i te, które już rosną, dostały nowych sił i jeszcze lepiej się rozwijały. Ale ziemia - to ziemia, swoje prawa ma:) Trzeba wykonać wysiłek, żeby na grzadkę trafić, bo jaka by ona nie była i jakby nie zachęcała - sama rąk nie wyciągnie. Mówią starzy ludzie, że ziemia cierpliwa jest...nawet nie wiecie ile w tym prawdy:))
Post scriptum AD 2023
Napisałam ten śmieszno - straszny post w 2012 roku, przeczytałam dziś i stwierdzam, że nie dość, że ciągle i nieustająco aktualny, to jeszcze postpandemiczne Ziarno jakoś...o wiele trudniej zasiać, bo rozmowy przeniosły się do wirtualu, a jak wiadomo słowo pisane każdy rozumie po swojemu. Skrót myślowy rządzi światem. A żeby w ogóle trafiło do dobrej ziemi i wykiełkowało... to ohoohohoho... Bo mniej się zdecydowanie dziś liczy jakość grządki a bardziej wygoda i pełne atrakcji "tygodniowe CV".
środa, 29 sierpnia 2012
Hajime!:)
Jak to piszą popularne przeglądarki czy inne myślące za nas narzędzia? Hello World!:)
Długo się zżymałam i toczyłam walkę wewnętrzną, ale niech tam...będę pisać blog. Jak to mówi przysłowie - "dla towarzystwa Cygan dał się powiesić", więc i ja rozejrzałam się (za namową i podżeganiem otoczenia) za jakimś eleganckim stryczkiem. I oto tak powstał mój blog (a właściwie zaczyn bloga)- własnoręcznie od początku do końca zrobiony. Kto mnie zna, ten wie, że do wywnętrzania się nie jestem wyrywna, bo więcej cenię czyny niż słowa - ale jak już zacznę - to mogę zagadać na śmierć:) Ileż to razy stojąc jedną nogą w bucie, a drugą w klapku w wejściu do dojo - toczyłam dyskusje i snułam opowieści z życia wzięte. I już, już wychodzimy, i już telefon dzwoni nagląco, już trzeba wracać a tu jeszcze jedno słówko, jeszcze rozwija się temat, jeszcze szkoda skończyć...
A pogadać w klubie zawsze jest o czym. Nie od parady mówi się, że jak się spotka dwóch aikidoków, to choćby rozmawiali o wytopie stali w przemyśle ciężkim - zawsze im w końcu zejdzie na aikido:) Zapewne jest to cecha nie tylko aikidoków, ale wszystkich ludzi, którzy mają pasję, lubią się nią dzielić i "zarażać" albo zwyczajnie o niej rozmawiać. Ludzie przyciągają ludzi, podobne spojrzenie na "grubość masełka na wieczku od bułki" zawiązało już niejedno małżeństwo i niejedno zapewne rozwiązało. Tak to już jest, że nie żyjemy w świecie sami i zwykle każdy gdzieś tam znajdzie bratnią duszę do pogawędki. A prawda jest taka, że większość aikidoków, których znam - to gaduuuły. Ale nie gaduły ple ple ple ple, tylko takie co to lubią podrążyć temat, pochylić się, pogmerać, obejrzeć okragłą kulkę z każdej strony, popróbowac, potestować - bo to aikido takie jest - proste a jednocześnie wielowątkowe. Jest miejsce na czarne i białe, jest miejsce na 0-1...ale kto wyznaje wyłącznie te teorie i drążyć nie lubi a odcieni i kolorów nie widzi, na aikidokę raczej się nie nada, a z praktyki wiem, że i w naszym klubie miejsca długo nie zagrzeje o ile nie uelastyczni zwojów.
Klub...no właśnie, to klub i ludzie, którzy do nas przychodzą są moją inspiracją, nauczycielami, rozmówcami, polem doświadczalnym (tak tak...:)) ...cały ogromny kawał świata ociera się o nasz mały światek klubowy. I to jakiego ciekawego świata, jakiego wielowymiarowego...
Pisząc od kilku lat blog obozowy, często faktycznie łapałam się na tym, że z zupełnie prostej sprawy wynika problem, nad którym po prostu warto się pochylić. I warto pokazać różne (w tym swój własny) punkty widzenia. Czasem coś wytknąć, a czasem dać za przykład. Osobiście bardzo cenię sobie ludzi, którzy maja odwagę mówić. Ale nie rościć, pretensjować, zarzucać, wytykać, udzielać kąśliwych rad - tylko mówić. O tym co dobre, ale i o tym co złe, co im pasuje a co nie, co ich cieszy, a na czym się zawiedli. Jednak najczęściej emocje (zwłaszcza te negatywne) biorą górę i zamiast prostego komunikatu wychodzi pełen świętego oburzenia elaborat z wytykaniem wad od "Adama i Ewy" począwszy. I to też przyjmuję :)..nie powiem, że z pokorą bo nóż się w kieszeni czasem otwiera i para wychodzi uszami, ale przyjmuję i staram się odpowiedzieć spokojnie i pokazać swój punkt widzenia. Tylko spokój może nas uratować...
Ale co to ja właściwie chciałam powiedzieć...no taaak. Chciałam powiedzieć, że będę pisać o rzeczach rożnych. Na pewno nie codziennie, bo życia mam na to za mało:) i póki nie opracuję metody klonowania to raczej nie da rady...ale będę pisać. A właściwie opowiadać...takie tam moje..aiki- bajki. Czasem pewnie ktoś znajdzie tu siebie (bez żadnych szczegółów rzecz jasna) i mam nadzieję, że skoro po tylu blogach obozowych żaden pozew z powództwa cywilnego do mnie nie trafił - to i tu uda mi się zachować niezbędną tajemnicę tajemnic. Chętnie pogadam, posłucham uwag, ale gospodarzem jestem surowym:) - trolli, niegrzecznych i wyjeżdżających z brzydkimi uwagami nie na temat - będę wysyłać do piekła. Bo ja lubię pogadać a nie się kłócić...
A kto ma ochotę pogadać...zapraszam:)
To co..chyba po naszemu...Witaj Świecie?:))
Subskrybuj:
Posty (Atom)