piątek, 22 marca 2013

Wojna klapkowa

Wojna klapkowa trwa w klubie od zarania dziejów i ma różne oblicza. Jedno - to oblicze krucjat prowadzonych na okoliczność tego, że klapki nosić trzeba. Drugie - to wojna wydawana corocznie stertom bezpańskich klapek walających się po dojo.
Zapytałby ktoś - ale czemu się czepiacie tych klapek? Szczęście Wam przynoszą? W totka można dzięki nim wygrać? :) Ano nie...ale etykieta dojo (czyli taki zbiór zasad zachowania dla aikidowców) mówi, że klapki się nosi. Ale po co? - zapyta upierdliwy niedowiarek. Odpowiedź jest prosta: nosi się po to, żeby nie wnosić brudu z okolicznych podłóg - prosto na matę. I możnaby pomyśleć, że odpowiedź jest tak prosta, że powinna się pojawić sama w każdym umysle - ale nieeeee...

W Japonii chodzi się po domu na bosaka, buty zdejmuje przed wejściem i dalej w skarpeteczkach. Jedyne miejsce, gdzie wchodzi się w klapkach (i są to klapki wyłącznie do tego celu) - to toaleta. I znów pojawiają się aspekty higieniczne - bo co jak co, ale roznoszenie po domu tego, co się w toalecie na podłodze znajduje - wcale się Japończykom nie uśmiecha. Ale my, gaijini - mamy dość przewrotne podejście do higieny. Od małego upominamy - umyj ręce po wyjściu z toalety, ale nic w tym złego nie widzimy, że wchodzi do niej delikwent na bosaka i to co na podłodze wynosi poza. Potem idzie na matę - zanosi to ze sobą i rozciera radośnie po powierzchni. Na macie - wiadomo, trening - kładzie się ręce, twarz... a tam toaletowe potwory skaczą do gardła. Nie od dziś wiadomo przecież, że na podłodze w toalecie znajdują się przeróżne kropelki, gołym okiem niewidoczne, a w kropelkach...cuda, panie, cuda...

Kiedyś przyłapałam w toalecie na bosaka młodego postawnego gentelmana gościnnie przebywającego w naszym dojo. Przyłapałam szczerze mówiąc wielu na tym procederze :) - ale ten akurat mi utkwił w pamięci jako swoiste kuriozum:)
- Dlaczego wchodzisz do toalety na bosaka? - pytam grzecznie.
- Bo zdjąłem buty - odpowiada.
- Ale tu stoją klapki - można skorzystać, mówię (bo faktem jest, wzorem japońskich domów - stoją w klubie klapki toaletowe - jest też napisane, do czego służą)
- Ale po co je będę zakładał, przecież ja tylko na chwilę.
No i mnie rozjuszył, bo stwierdzenie "ja tylko na chwilę" działa na mnie jak czerwona płachta na byka. Zrobiłam mu więc w krótkich żołnierskich słowach wykład o tym, że chodzi po obsikanej podłodze i potem wnosi te zarazki na matę, na co usłyszałam rozbrajające: " Ale ja nie sikam na podłogę"... i tu mi ręce opadły. A gentelman miał więcej niż 5 lat i spodziewam się, że już gdzieś słyszał o tym co i jak dzieje się w toalecie.

W ogóle - to "ja tylko na chwileczkę" to chyba nasza gaijińska plaga.
Jest napisane w dojo - "proszę zdjąć buty przed wejściem dalej". I co widzę? Przemyka na palcach do szatni rodzic w butach udając baletniczkę albo skradając się jak Tajemniczy Don Pedro Szpieg z Krainy Deszczowców, bo on "tylko na chwileczkę"...i wogóle to na paluszkach, żeby nic nie pobrudzić.  A co to, niby paluszki od zabłoconych butów nie brudzą? Dzieciak przebrał się, a przy wyjściu przypomniał sobie, że w szatni został szalik? Co robi? - łup, w buciorach przez dojo do szatni - bo "on tylko po szaliczek", a rodzic stoi i widząc moje wymowne spojrzenie jeszcze mi tłumaczy  "a bo my się spieszymy i już Kazio nie zdejmował butów, przecież tylko na chwileczkę". Jakie, kurcze, "na chwileczkę" ?
Przecież nie po to ustala się zasadę "wchodzenia bez butów" żeby było co łamać. Chwileczka czy godzina, bez różnicy - w butach się wlazło. Jeśli dbamy o czystość - to dbajmy o nią wszędzie i świadomie. Nie po to nosimy klapki, żeby lansować się kto ma ładniejsze albo mieć powód do nękania tych co nie noszą - tylko po to, żeby mata, którą nota bene sami sprzątamy - była czysta. Jaki jest sens umyć matę, a potem na nią wleźć brudnymi nogami? Ale nasze gaijińskie poczucie czystości chyba nie rządzi się taką prostą logiką.
Nasze gaijińskie poczucie czystości każe nam sprzątać w domu, ale zostawiać śmietnik w miejscach publicznych czy też w miejscach, które się lubi i przychodzi do nich z przyjemnością. Wypadł z kieszeni papierek? A niech leży, może ktoś podniesie. Wypite picie z butelki - a niech stoi - kosz metr dalej, ale kto by wrzucał? Jakby to, że przychodzi się do miejsca czystego i przyjaznego upoważniało do nasyfienia i nie posprzątania po sobie - bo ktoś inny to zrobi. Chyba powinno być odwrotnie? Jak się coś lubi - to się o to dba, a nie brudzi i psuje - tak mówi logika. Ale nie gaijińska. Zresztą, podejście do tego co moje i nie moje - to temat na osobny post:) który gdzieś mi się tam w głowie kołacze...
Japonii z Polski nie zrobimy (na całe szczęście), ale tak sobie myślę, że niektóre wzorce to warto by jednak przyswoić...od noszenia klapków poczynając ...
A w wersji dla opornych - brak klapek = dodatkowe sprzątanie w dojo poza konkursem:) Nic tak nie uczy szacunku do czystej podłogi jak to, że się ją wysprząta własnymi rękami.

piątek, 15 marca 2013

Tajemnica kimona - czyli dlaczego dzieci powinny same wiązać pasy

Przychodzi na trening mały człowiek. Czasem jest zupełnie mały, ma 4 lata i nie ogarnia dobrze gdzie ma ręce, nogi i głowę:). Ale dzielnie podejmuje wyzwanie, ćwiczy, uczy się, walczy ze słabościami.  Najpierw przychodzi w koszulce i dresowych spodniach, rodzice w szatni przebierają, ubierają, składają ubrania... Patrzę i myślę sobie, w porządku - to mały człowiek, nowe miejsce, trzeba pomagać, asymilować. Nie wyganiam z szatni:) chociaż często na jednego malucha przypadają 2 dorosłe osoby i robią zamieszanie jakby ich było 10. Ale luz... Mały człowiek dojrzewa do treningowego stroju - już wiadomo, że będzie dzielnie ćwiczył - czas sprawić, żeby wyglądał jak mały aikidoka. Wyprawa do sklepu i pojawia się kimono (czyli keikogi) co nagle oznacza aż 3 części ubrania, które trzeba ze sobą skoordynować:)

Część pierwsza - spodnie - bez suwaka, guzików, czasem nawet bez gumki tylko zawiązywane na te dziwne troki, co wiją się niczym makaron dookoła nóg. Pół biedy, kiedy w spodniach jest gumka, wtedy troki służą tylko jako zabezpieczenie, ale wiją się i tak.
Część druga - bluza - też wrednie, bo bez suwaka, rzepow i napów, nie wciągana przez głowę ale znowu z tym paskudnymi małymi troczkami po bokach, ktore pomagają utrzymac poły bluzy mniej więcej na miejscu.
I na koniec - cześć trzecia - ukoronowanie stroju - czyli pas, który wszystko ma związać do kupy.
Wszystko DO ZAWIĄZYWANIA.... i tu zaczyna się dramat małego aikidoki.

O ile bluzę i spodnie daje się jakoś ogarnąć, o tyle pas stanowi zagadkę porównywalną z bozonem Higgsa. Patrzę więc sobie spokojnie, jak wychodzą z szatni małe aikidoki :) z pasami pozawiązywanymi na kokardki, zasupłanymi jak gordyjski prosty, powtykanymi za spodnie - no co tam komu wyobraźnia podpowie:) Czasem ktoś wpadnie na pomysł, żeby przyjść do mnie i zadać proste pytanie "czy może mi Sempai pokazać, jak wiąże się pas?" - ale to wyższa szkoła jazdy. Zwykle rodzic z marsową miną walczy intelektualnie i manualnie, bo przecież dorosły jest i coś takiego jak zwykły pas do kimona łatwo go nie pokona:). Patrzę więc sobie, a potem po kolei poprawiam te wszystkie zasupłania i z cierpliwością tłumaczę dzieciakowi jak się tym pasem obwiązać, jak zrobić supeł i wygrać tę nierówną walkę.
Aleeeee... pas ma to do siebie, tak samo jak i troki w spodniach - że w czasie treningu się często rozwiązuje. Nagle więc pojawia się przede mną mała istota, która trzymając w wyciągniętej ręce pas patrzy na mnie wymownie i czeka...
- Co się stało? - pytam (chociaż oczywiście wiem o co chodzi:))
- Pas - słyszę w odpowiedzi. Czasem słychać tylko wymowne mruknięcie...
- Ale co - pas? dociekam.
- Rozwiązał się - pada odpowiedź.
- No, to widzę - odpowiadam ze spokojem. Ale co w związku z tym?
I tu zapada wymowne milczenie.... bo okazuje się, że jestem traktowana dokładnie tak samo jak mama/tata/opiekunka/dziadek/babcia czy inny dorosły, który jest do obsługi dziecka i przyzwyczaił go, że nie trzeba powiedzieć " poproszę o..." tylko czyta mu w myślach i wykonuje usługi zanim ten cokolwiek sam wyartykułuje.
Cisza trwa, ale ponieważ jestem trochę starsza i teoretycznie przez to mądrzejsza :) - decyduję się na podsunięcie rozwiązania:
- Trzeba poprosić o zawiązanie pasa - mówię.
W odpowiedzi widzę oczy w 5 złotych i skonsternowaną minę... no bo jak tu wypowiedzieć takie proste zdanie, kiedy nie wiadomo jak ono brzmi.
- Mówi się "Sempai, poproszę o zawiązanie pasa" - podsuwam.
Na twarzy dalej konsternacja, ale mniejsza...za to oczy coraz bardziej przypominają kota ze Shreka, pas ciągle w wyciągniętej ręce i nieustająca nadzieja, że może jednak ta tortura się skończy? Ale ja jestem twarda ninja...czekam...
W końcu - kapitulacja. Słyszę niepewne  " Seempai poproszę...." i dalej jakoś idzie.
 - Ależ proszę uprzejmie - odpowiadam - i wiążę pas dodatkowo zmuszając do przyglądania się, jak to robię i aktywnego uczestniczeniu w tym działaniu.

Nie ma w tym wszystkim jeszcze nic niepokojącego, dopóki mały człowiek ma lat 2 alb 3 - w końcu przecież zaczyna dopiero pierwsze szersze kontakty społeczne i wszystkiego się uczy. A nauka - wymaga czasu i potrzebuje też odpowiedniego gruntu, czyli rozwoju umysłu i całego organizmu. Gorzej - kiedy takie zachowania prezentuje 6 - 8 latek jako naturalny sposób postępowania.

Wracamy do wiązania pasa i spodni. Wchodzi młody człowiek na trening, wygląda po japońsku czyli "jako tako". Trening się zaczyna, pierwsza zabawa i nagle makarony przy spodniach wiszą dokoła kolan, pas poborsuczony, bluza fruwa na boki.
Wskazuję i mowię "popraw kimono".  I znowu te kocie oczy...
- Nie umiesz? - pytam.
- Nie, mama mi wiązała. A mama nie umie dobrze zawiązać pasa - pada odpowiedź.
- No a kto trenuje aikido, Ty czy mama? - pytam podchwytliwie
- Ja - pada odpowiedź.
- No to dlaczego oczekujesz od mamy, że będzie umiała zawiązać dobrze pas i kimono, skoro to Ty trenujesz a nie ona? Jak mama zacznie trenować, to się nauczy - a póki co to Twoje zadanie.

No i zaczyna się droga przez mękę boooo... trzeba zawiązać kokardki. A wiązanie kokardki to nie jest umiejętność, która jest powszechna wśród dzieci powyżej 6 roku życia.
Zapytałam kiedyś na treningu grupę 6-8 latków:  "Ręka w górę, kto potrafi zawiązać kokardkę" - z mniej więcej 16 osobowej grupy zgłosiło się czworo dzieci. Hmmmm...hmmmmm...
Może ja jestem jakaś inna, albo zaczyna mnie łapać syndrom "a za moich czasów", ale wierzcie mi, za moich czasów wiązanie kokardki to była duma przedszkolaka. Kto nie umiał - ten miał pod górkę i patrzyło się na niego z politowaniem. Wiązanie kokardki, zapinanie guzików, przeciąganie paska przez szlufki, zapinanie suwaka - to było coś. Zwykła prosta samoobsługa, którą każdy przedszkolak musiał mieć opanowaną, bo nikt mu butów na zawołanie nie wiązał, a na rzepy nie było. Ale za to można było zadać szpanu popisując się dwoma rożnymi sposobami wiązania. Kto zna, ręka do góry?:)

Jeśli do kogoś nie trafia argument, że są to proste czynności samoobsługowe, które dziecko powinno umieć niezależnie od tego, że ma spodnie na gumkę, buty na rzepy a sweter wciągany przez głowę - to może trafi taki, że dzięki tym prostym czynnościom rozwijamy i trenujemy tzw. małą motorykę, rozwijamy umiejętności manualne dziecka, trenujemy chwyt szczypcowy (potrzebny przy pisaniu) stosujemy profilaktykę późniejszych trudności w nauce, zwiększamy jego szanse i możliwości rozwojowe. Jeśli przyprowadza się dziecko na zajęcia ruchowe po to, żeby się harmonijnie rozwijało fizycznie (czyli ćwiczyło dużą motorykę), to warto przy tej okazji zadbać o to, żeby ta harmonia była jeszcze pełniejsza - czyli dołożyć do niej drugi aspekt (małą motorykę) a nawet i trzeci - bo zwykłą samodzielność i samoobsługę budującą poczucie sprawstwa.
Kimono to doskonały pretekst i pole do działania - ma troki, gumkę, pas - wszystko co potrzebne do ćwiczenia rąk i umysłu:) Można je założyć, zdjąć, poskładać po treningu zamiast wrzucić do torby jak ścierkę. Tylko - pozwólmy dzieciom ćwiczyć... a nie trenujmy za nie:)
Czas, czas jest naszym wrogiem, wszyscy się spieszymy, byle szybko, byle zdążyć, z zajęć na zajęcia...nic tak nie drażni jak zestawienie upływających cennych sekund z 4 latkiem, który trzecią minutę walczy ze skarpetką...a przed nim jeszcze jedna, i spodnie..i cała reszta. Odruch " 100% ubierania i obsługiwania" wykształcony od narodzin dziecka powinien zaniknąć maksymalnie w 3 roku życia i przejść w życzliwą asystę i wsparcie w nauce w trudniejszych zadań (guziki, kokardki, suwaki, skarpetki, skomplikowane kombinezony itd..)
Bo droga na skróty (ja to zrobię, będzie szybciej) jest bez przejazdu - ta nawigacja prowadzi na manowce i to wcale nie cudne.
Czas...dajmy dzieciom czas i szansę, żeby robiły coś same, piły same, jadły same, ubierały się same... To pozorna oszczędność, kiedy dziecko pije z butelki (bo koniecznie pić!), a w tym czasie mama je ubiera. Wygrane bitwy ze skarpetkami znacząco zwiększają szanse na sukcesy w walce ze szlaczkami, literkami, łączeniem kropek i wszystkim tym, co spotka dziecko już w zerówce.
I dla porządku - wiem, że dzieci są rożne i maja różne trudności, i rozwijają się w rożnym czasie, ale wszystkie tak samo potrzebują czuć się sprawcami i czerpią przyjemność z tego, że coś im się uda. A chociażby samodzielne włożenie czapki na głowę tak, że oczy zostaną na wierzchu...
Wszystko ma swoje miejsce i czas...
Post scriptum AD 2023
Wszystko bez zmian, tyle, że teraz nie jest na porządku dziennym zapinanie guzików. Kokardke z 16 umie wiązac 1 w porywach do 2 :) a i wtedy zachodzi podejrzenie, że to dziecko nauczycielskie albo terapeutki :)


czwartek, 14 marca 2013

Stonka Gate czyli jak wysłać dziecko na obóz

Jeszcze dobrze nie przebrzmiały w głowach echa ostatniego lata w Jakubowie, a tu już  lista na nowy obóz, a z nią głowy pełne pytań i braków odpowiedzi :) Obiecywałam sobie solennie, że zaraz po ubiegłorocznym obozie zbiorę się, usiądę i napiszę różne przemyślenia, ale jak to w życiu bywa, zawsze coś. Ech te listy priorytetów... Ale co ma być powiedziane, to się po głowie kołacze, chodzi z kąta w kat, odbija się i co jakiś czas w końcu wypływa:)
Emocje zapisowe już za nami, teraz czas na chłodne kalkulacje. I tu zaczynają się właśnie korowody pytań.
Pierwsze i kardynalne pytanie brzmi zawsze "Sempai, czy moje dziecko nadaje się na obóz? I to jest pytanie, na które odpowiedź wymaga wielkiej szczerości  i maksimum dyplomacji. Obie rzeczy - w zasadzie nie do pogodzenia:) Bo zasadniczo - nadaje się każde dziecko, ale nie wszystkie należy wysyłać na obóz :) o ile przedtem nie zostaną spełnione podstawowe zasady, dzięki którym dziecko wróci zadowolone, rodzice będą spokojni, a wychowawcy nie osiwieją bardziej niż muszą:). I bynajmniej - nie mam na myśli tylko zasad dotyczących dzieci...ooo, te spełnić łatwo:) Mam na myśli raczej podejście do tematu i postawy roszczeniowe głęboko zakorzenione w nas samych, dorosłych.
Jak wiadomo powszechnie - pierwszym i podstawowym priorytetem na naszych obozach jest to, żeby dzieci były dobrze zaopiekowane, bezpieczne i dobrze się bawiły oraz wyniosły z obozu maksymalnie dużo dla siebie. Śmiem domniemywać, że cel ten jest całkowicie zbieżny z tym, jaki mają rodzice wysyłając dziecko na obóz. Ze swojej strony dwoimy się i troimy, pracujemy nad programami wychowawczymi, stawiamy cele, realizujemy je, robimy przygotowania, wdrażamy nowe rozwiązania i weryfikujemy co roku materały... obóz to przygotowania jak na wojnę - co roku inną - bo armia się przecież zmienia:)
Pomyślałam więc sobie, że skoro my możemy i chcemy poświęcać tyle czasu na dobre przygotowanie fajnej imprezy dla naszych dzieciaków, to może czas zrezygnowac nieco z dyplomacji i wyłożyć kawę na ławę:)
Zatem, oto kilka podstawowych reguł, jakimi należy kierować się wysyłając dziecko na nasz oboz.

Drogi Rodzicu, jeśli :
- Twoje dziecko do tej pory wyjeżdżało na wakacje wyłącznie z Tobą albo dziadkami czy znajomymi i spędzało je leżąc na plaży lub działce, sącząc soczki pod parasolem, z rzadka pogrywając w gry towarzyskie w wąskim gronie i zwiedzając od niechcenia zabytki albo rożne bajkolandie, a głównie tłukąc w PSP albo tablet - dwa razy zastanów się, zanim wyślesz dziecko na obóz. To jest obóz treningowy, nie ma całodziennego przelewania się z boku na bok z przerwą na posiłki. Na obozie jest się w grupie, nikt nie będzie stawał na głowie, żeby wymyślać specjalny program dla jednego zawodnika, który cały czas marudzi, że jest znudzony bo nie ma PSP, a wogóle, to pograłby na kompie i poleżał zamiast iść z grupą na zajęcia. Tak, owszem, każdy wychowawca wykorzysta wszelkie znane sobie i innym wychowawcom środki, żeby dziecko włączyć w działanie, ale do niczego go nie zmusi. Jeśli ciągle jesteś zdecydowany, że obóz to jest dobre rozwiązanie (ja uważam, że świetne) - przygotuj dziecko zawczasu na to, co na nim zastanie. I to nie na 2 dni przed wyjazdem. Powiedz mu, że będzie miało dużo zajęć, będzie zmęczone, czasem obolałe, ale za to będzie dużo fajnej zabawy, będą koledzy i koleżanki (tu warto dodać odpowiednią dygresję o tym, że fajnie jest poznawać nowych ludzi, a nie kisić się tylko w jednym towarzystwie) i że bardzo ważne jest, żeby się w tę zabawę włączać. Weź pod uwagę również fakt, że dziecko naprawdę wróci zmęczone i być może przez pierwsze dwa dni po obozie będzie zwyczajnie osowiałe i śpiące.

- Twoje dziecko jest przyzwyczajone do stania pod prysznicem przez 20 minut co wyczerpuje zapas gorącej wody z całego 100 litrowego bojlera przewidzianego na jednorazową kąpiel 4 osób w domku - nie dziw się, że myje się w zimnej wodzie i nie żądaj polepszenia warunków bytowych. Inne dzieci też mogą mieć takie przyzwyczajenia - więc raz wystarczy dla jednego, a raz dla drugiego. Raczej naucz dziecko, że kąpiel pod prysznicem powinna zająć maksimum 5 minut, a wodę należy odkręcać tylko wtedy, kiedy trzeba się namoczyć albo spłukać z mydła. (aspekt marnowania wody pomijam jako oczywisty).

- Twoje dziecko uważa - że jedna łazienka z 3 prysznicami to zbyt mało na 12 osób, a pokój musi być 2 osobowy z własną łazienką, bo czekanie na pójście pod prysznic uwłacza jego godności -  wyślij je na wyjazd indywidualny do wielogwiazdkowego hotelu, a nie na obóz. W innej wersji - wyślij na obóz, ale naucz przedtem, że najważniejsze jest to, że łazienka jest czysta, przyzwoita, dostępna w każdej chwili i że o fajnym wyjeździe nie decyduje 1 osobowy pokój w TV i internetem, tylko towarzystwo, w jakim się człowiek znajduje i to co z nim robi. Warto poruszyć tu też  intrygujący temat "skąd się biorą kolejki pod prysznicem?":) Sam też przy okazji zastanów się, czy żądając dla dzieciaka standardu hotelu z gwiazdkami, nie robisz mu niedźwiedziej przysługi? Jak potem przeżyje w schronisku górskim albo w akademiku/hotelu/ pensjonacie, gdzie łazienki są wspólne na korytarzu? Czego Jaś się nie nauczy...

- Twoje dziecko uważa, że pająki, wije, chrząszcze i mrówki to coś, co może mieć zakaz wchodzenia do domków stojących w lesie - wytłumacz mu, że przyroda to nie tylko las na ekranie komputera, nie można dać mrówkom bana i nie zgłaszaj proszę zastrzeżeń do wychowawców, że "w domku są robaki". Tak, są i będą dopóki nie wybetonujemy całego świata.

- Twoje dziecko jest przyzwyczajone do myślenia za nie, podawania mu ubrań do ręki przy ubieraniu się, noszenia za nim ręcznika, decydowania co ma założyć, czy ma wstać czy usiąść, sprzątania po nim i wogóle, personalnego, osobistego całodobowego sterowania, oraz zasypiania o 20.00 w całkowitej ciszy - przygotuj dziecko i siebie na głębokie rozczarowanie. Opieka nad dzieckiem w grupie polega na "dopilnowaniu prawidłowego działania w każdej sytuacji - społecznej, emocjonalnej, osobistej":)) a nie na myśleniu za nie i przewidywaniu jego zachcianek czy przyszłych problemów. Wychowawca to człowiek, nie cyborg. Nie wszystko zawsze zauważy. Brzmi okrutnie i brutalnie - ale żaden wychowawca nie jest w stanie poświęcić 100% czasu jednemu dziecku, bo inne wymagają też jego uwagi i zaangażowania. Każde dziecko jest dla nas ważne i każde wymaga indywidualnego podejścia i opieki - ale to nie jest wyjazd 1:1. (1 wychowawca : 1 dziecko)

- Twoje dziecko sprawia problemy wychowawcze, staje kantem, odmawia współpracy i trwa walka o przetrwanie w grupie - nie udawaj wielce zdziwionego, tylko raczej zastanów się dlaczego tak się dzieje i wesprzyj wychowawcę i dziecko ale nigdy, przenigdy nie mów mu, że to jest przecież dla niego (wychowawcy) świetne nowe doświadczenie pedagogiczne i nie dawaj do zrozumienia, że powinien być Ci w zasadzie wdzięczny, że mu umożliwiłeś jego przeżycie:)

- Twoje dziecko ma milion wątpliwości, strachów i obaw przed wyjazdem - posłuchaj go, zastanów się wspólnie z dzieckiem, z czego wynikają i czy są rzeczywiście prawdziwe - ale nigdy nie wysyłaj go na siłę z obietnica "zobaczysz, będzie fajnie, a jak tylko Ci się nie będzie podobało, to Cię zabierzemy". Taka obietnica od razu na wstępie wytrąca wychowawcy z ręki większość narzędzi do asymilowania dziecka na obozie. Proszę nie mylić takiego podejścia z dawaniem poczucia bezpieczeństwa.

 - Twoje dziecko wyjeżdża z domu na obóz bez Ciebie, gdzie ma swoje zajęcia, swoje towarzystwo, swój rytm dobowy, swoje problemy i radości, a Ty nie potrafisz poradzić sobie z tym, że ta osobna istota ma prawo do bycia chociaż przez 1 dzień bez Ciebie, nie słuchania Twojego głosu, nie opowiadania Ci o swoich przeżyciach i wogóle spędzenia czasu osobno bez Ciebie w tle - zacznij pracę nad sobą zanim wyślesz dziecko na obóz:). Nie ma nic bardziej przykrego niż rodzic, który wogóle nie zważając na chęci dziecka, lansuje na siłę swoje potrzeby i codziennie nawija mu przez telefon makaron na uszy " bo on/ona MUSI porozmawiać z dzieciakiem". Nie widzicie min dzieci, jak z Wami rozmawiają przez telefon... stojąc przykładowo na pomoście, wyciągnięte z wody w czasie szaleństwa kąpielowego i przestępując z nogi na nogę, bo nie mają odwagi Wam powiedzieć, że już by chcieli wrocić do zabawy...a tu jeszcze gadka i gadka... A co robiłeś? A gdzie byłeś? A czy majtki zmieniłeś? A co było na obiad? i końca nie słychać...a zabawa ucieka.

Wszystko to trudne, niepopularne, zakrawające na obrazoburstwo...ale co tam. Do piekła z dyplomacją:) Ja wiem, że każde dziecko jest dla rodzica najważniejsze, najmądrzejsze, najukochańsze i nieba by mu przychylił - i tak być powinno. Popieram w całej rozciągłości. Ale dziecko to mały człowiek, członek społeczeństwa, przyszły student, pracownik, pracodawca, rodzic - czeka na nie wiele ról i do wszystkich przygotowujemy je od małego. Nie zawężajcie świata dzieci tylko do własnych wyobrażeń, standartów, wymagań. Nie podsuwajcie im wszystkiego pod nos, nie myślcie za nie. Pozwalajcie im doświadczać świata takiego jakim jest, bez ciągłej ochrony, sprawdzania czy wszystko w porządku, czy woda nie za ciepła, czy kalosze założone, czy kurtka zdjęta, czy plecak spakowany... Im szybciej dziecko pozna proste połączenia typu: pada deszcz - weź parasol i nauczy się je samo stosować - tym lepiej.  Z małych "sterowanych" Kaziów wyrastają bezmyślne młode Kaziki, które nie potrafią sobie ukroić chleba (bo zawsze był już w kromkach) a potem dorosłe Kazimierze, które nijak nie rozumieją zasad wzajemności, wspólnoty, wymiany doświadczeń, brakuje im empatii i myślenia przyczynowo - skutkowego i tylko oczekują, oczekują i oczekują...daj im, daj im i daj...
Zawsze wszystkim tłumaczę, że obóz to ma być lekcja samodzielności - ale nie zdalnego sterowania, tylko samodzielności. Wychowawca to nie "władca pilota do dziecka" tylko opiekun, doradca, pomocnik. I o to będę walczyć, czy się to komuś podoba, czy nie. I nie odpuszczę.

I na koniec: NIGDY, PRZENIGDY nie życzcie wychowawcom przy wyjeździe "miłego wypoczynku". To mniej więcej tak, jakbyście powiedzieli skazanemu na powieszenie "miłego wiszenia na linie " :)))